$reply_topic_back Ford Scorpio Team :: Zobacz temat - 2.0 OHC '88 - Samochód, który ma własne zdanie i duszę
Ford Scorpio Team Strona Główna Ford Scorpio Team
Forum miłośników samochodu marki Ford Scorpio

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
2.0 OHC '88 - Samochód, który ma własne zdanie i duszę
Autor Wiadomość
Micro
[Usunięty]

  Wysłany: |15 Cze 2009|, 2009 21:18   2.0 OHC '88 - Samochód, który ma własne zdanie i duszę

Witam wszystkich, od razu uprzedzam, że to będzie długi wywód ;) ale wydaje mi się, że warto będzie.

Powieść o Misiu nieocenzurowana, w odcinkach, targająca uczucia i moralność kierowcy :P


Dawno, dawno temu....

Poznałem się jakimś cudem z jednym taksówkarzem u mnie w mieście. Temu to zawsze brakowało 99 do 100. Z niczym nie mógł się pozbierać, zawsze się w coś wpierdzielił. Istotnym dla opowieści okazał się zakup Sharan'a. Biały van, w automacie. Kupił go w leasing. Oczywiście jakimś cudem prawie od razu pękła mu skrzynia na pół, coś wada produkcyjna czy coś. Więc hodując trawę, pleśń i inne prychające istoty żywe i martwe na swoim nowiutkim Sharanie, jeździł innymi autami (swoimi i nie) aby zarobić na naprawę tej skrzyni.

Traf chciał, że ściągnął sobie Scorpio. Jasno złoty metalik, klasyczne bydle, oczywiście z Niemiec. Jeśli wierzyć Karcie Pojazdu, pierwszy raz zaczął rozwalać sobie sprężyny na polskich drogach we wrześniu 2004. No autko było z zewnątrz całkiem ładne, ale silnik był zajeżdżony. Rocznik '88, 2.0 w benzynie OHC EFi. Hatchback. Oczywiście bez gazu. Przebieg nie duży jak na ten silnik bo ~230 tys. Warczał, charczał ale jeździł. Okleili bydlaka naklejkami taxi, walnęli koguta i poszedł zarabiać.

Wyglądało to mniej więcej tak: (to jedyne zdjęcie jakie mi się uchowało, może kiedyś zeskanuję te z bazy TAXI)



Jak widać po dacie na zdjęciu, wtedy jeździł jako taksówka. Nie jestem w tej chwili pewny kiedy dokładnie kupił go ten taksówkarz (Piotrek) ale dobre parę lat temu, trochę jednak później niż pierwsza rejestracja w kraju, stał bowiem i jeździł u jego brata.

A że Piotruś to taryfiarz, jak większość z nich (co by nie obrazić nikogo) wziął go po to tylko, żeby go zarżnąć póki nie naprawi skrzyni w Sharanie.
Efekt dla maleństwa był straszny - zagazowali go, co wisiało przyczepili na trytytki, co się nie rozleciało samo to było bo "da się jeszcze jeździć", co faktycznie nie wytrzymało próby polskich miejskich dróg było w najlepszym wypadku zastępowane zamiennikami ze szrotu, w najgorszym znów zaczepiane na plastikową opaskę zaciskową (trytytkę) albo na taśmę samoprzylepną (izolacyjna bywała zbyt kosztowna dla taksówkarza, takie czasy chyba były, nie wiem).

Bidulek jeździł dzielnie bardzo. Dokąd Piotruś nie stwierdził, że ten silnik już długo nie wytrzyma, ostatecznie odcinając go od zarobku. A było nie było, rocznie w łapach tego typa samochód robi lekką ręką 50 tys km. Próba czasu po nie całym roku zrobiła swoje... nie licząc utraty przepływomierza w między czasie. W między czasie, żeby było taniej oczywiście, Piotruś założył mu gaz. Poza ceną instalacji (u znajomego oczywiście, taniej..) to butli mu nie pożałował - 65 litrów. Ułożona z prawej strony obok koła wzdłuż, przecież taksówka musi mieć bagażnik.. bo nie zarabia ;P
Butla jest dokładnie tu:


Piotruś więc postarał się o drugi motor. Żeby sprawy nie niepotrzebnie komplikować, znalazł identyczny z przebiegiem około 170 tys. Ale w stanie całkiem całkiem. Ładne tłoki, relatywnie szczelny, też 2.0. Też OHC i też EFi. Wymiana też nie kosztowała go za wiele, więc nowy wentylator na wiskozie, który był razem z silnikiem, nawet nie był sprawdzany przed przekładką.. taniej..

Tym sposobem zawarczał sobie radośnie na nowym motorku. Ciszej jakby.. gdyby tylko wiskoza była sprawna, nie robiłby tyle hałasu wentylatorem. Ale miało to swój urok zawsze. No i był to jakiś znak rozpoznawczy.. słychać było z 500m że jedzie, jak już się wrosło w chodnik czekając na taksówkę.

Tak więc dostał wtedy pieszczotliwą nazwę Skorupa (bardzo wyszukane z resztą..). Sprawował się samochodzik jak tylko mógł. Jeden raz tylko przez prawie 3 lata jazdy na taksówce jechał na sznurku.. i tylko dlatego że jakiś debil zapomniał zalać gazu. Nigdy się nie zdarzyło też, aby w najgorsze mrozy jakie widziało nasze miasto nie zapalił sam. Nie było prostowania akumulatora.. gaz założony bez sekwencji, więc pstryczek na wachę, kałatnął, nie było grzania, klik na LPG i do roboty. Najczęściej to właśnie Skorupa ciągnęła za sobą na lince z rana połowę bazy taxi, bo zimno..

Z czasem Skorupa nabrała szacunku od wszystkich. Śmiali się z niej, dokuczali mu że trupem jeździ, ale przestali, jak zobaczyli jak bardzo nieawaryjny był ten trup. W ramach wdzięczności zapewne Skorupa doczekała się centralki na pilota do zamka. Chociaż moim zdaniem bardziej chodziło o to, że fordowskie kluczyki a'la gwoździe wyrobiły się do tego stopnia, że nie szło otworzyć drzwi z klucza. Tak czy siak, jest na pilota. Pewnie dlatego że stacyjka działała mimo drzwi zamkniętych.

Sam nie raz jechałem nim "ze słupka" jako klient. Piotruś nie darł ze mnie nigdy (to trzeba mu przyznać). Tak prawdę mówiąc to kiedy tylko miałem okazję, właziłem mu do Skorupy. Tak cholernie wygodnych foteli doświadczyłem tylko kiedyś w jakimś podobnie starym mercedesie. Poezja! Spanie na tym fotelu z cudownym ciepełkiem wiejącym w zimie po nogach było lepsze niż we własnym łóżku.

Choć Skorupiak nie był mój, z tygodnia na tydzień zaczynałem go kochać. Ten cudownie beżowy welur, mierniki akumulatora zakładane przeze mnie (bo na tym jednym Piotruś punkcie miał totalnego świra - ładowanie), frajda z działających pełnoletnich elektrycznych szyb, ogrzewania z tyłu, na lusterkach, że elektryczne lusterka.. no umówmy się, autko teoretycznie miało trochę za dużo lat, aby posiadać takie burżujskie pierdoły.. a jednak miał.

Piotruś katował go wiecznie papierochami w środku, i totalnie nie dbał w nim o czystość. Fakt miał i tak wystarczająco dużo lat aby nabrać specyficznego, tylko jemu charakterystycznego zapachu. Fajkowy dym go zagłuszał zawsze, nie raz wszyscy się darli na niego, że szkoda bo ładny. Jeszcze za jedno wszyscy go kochali, nie tylko taksówkarze na postoju - w ciągu 2 minut robił się w nim totalny upał, mimo zapalenia go na 30 stopniowym mrozie. Skrobanie szyb było bezcelowe, lepiej było włączyć ogrzewanie i po spaleniu pół papierosa po prostu wsiąść i jechać.. było po sprawie. No tylko te bardzo złe miny innych kierowców mozolnie skrobiących szyby i marznących w paluszki.. och... straszne ;P

Kiedy piotruś zorganizował sobie w końcu Sharan'a, oddał Skorupę bratu, też na taryfę. Arturek bardzo o niego dbał, u niego był zawsze czysty, świeży, doraźnie acz skrupulatnie naprawiany, nawet jeśli nie było trzeba. Samochód dojeździł swoich dni na taksówce w łapach tego właśnie człowieka.

Tym sposobem Skorupa, po wielu przejściach, takich jak jazda "na szybko" do Warszawy na gazie z prędkością 190km/h po dosłownym odkręceniu o pół obrotu kurka na instalacji gazowej, albo ciągnięcie Sharana na lawecie, bądź co bądź z lawetą wiele cięższego od siebie i jeszcze przy tym paląc raptem 10l gazu na 100km, rozbiciu ton kolein śniegowych i wykręceniu setek pięknych tylno-napędowych bączków.... dożyła końca ery TAXI.

Samochód ten rozpoznawany przez prawie wszystkich w mieście po nie całych 3 latach na jego drodze. Kto mógł, przepuszczał. Kto mógł, machał. Czasami zdarzało się, że i kobiety. Zyskał wielkie uznanie, szacunek i przyjaźń nawet najbardziej zatwardziałych prześmiewców na początku. I zawsze był PIĘKNY. Jechał pierwszy przed nowiutkimi salonowymi autami w kolumnach na pokazach korporacji. To on wisiał w gablotach. Pełnoletnia blacha ucierpiała tak naprawdę tylko na progach i jednych drzwiach, efektem wsiadania i wysiadania klientów - prawe tylne drzwi i kawałek progu. To właśnie te były najbardziej eksploatowane, "kopane" śniegiem itd.

Kiedy tylko wyczaiłem, że Piotruś potrzebuje kasy... bezczelnie zapytałem ile chce za Skorupę. A że bardzo był w potrzebie.. wysępiłem bydlaka za 1500zl z całym zapasem części (przełączników zespolonych, tulejek, wahaczy, pompek wspomagania :D z alternatorem i rozrusznikiem włącznie, niezliczoną ilością żarówek, halogenów, klocków hamulcowych i przekaźników.

Kupiłem skorupę. Piękne, już lekko sfatygowane po taksówce jasno złote, o dziwo nie bite scorpio. Przez ten cały czas miał tylko jedną stłuczkę, po której delikatnie wmięła się klapa i dobrze pękł zderzak z tyłu. Reszta atakującego i tak zatrzymała się na haku. Reszta (to widać pod maską np. albo po lampach) nigdy nie była uderzona. Oryginalne jeszcze wszystkie szyby, z wypiaskowanymi szwabskimi numerami, żadnych ubytków i przebarwień, poza niewielkimi śladami czasu i niegroźnej rdzy. Znałem ten samochód, wziąłem go praktycznie bez pytań, w ciemno - wiedziałem co biorę. Brałem przyjaciela pod swoją opiekę.

Byłem wtedy najszczęśliwszy na świecie, mimo, że nie miałem nawet prawa jazdy. Był moim pierwszym samochodem, i pewnie gdyby nie to jak bardzo go kochałem, nie dostałbym go za takie pieniądze. Piotruś też nabrał sentymentu, wiedział, że o niego zadbam, nie dam mu zniszczeć. Jego braciszek na moich oczach płakał za nim. Nie ma takiego drugiego u nas.

Mój serdeczny przyjaciel, który to miał zaszczyt być pierwszym drajwerem za mojej kadencji już od samego początku nazwał go Misio. Beżowy, welurowy, wręcz pluszowy kolor, tak w środku jak i na zewnątrz. Tak więc został Misio. Nawet inni przestali nazywać swoje pudła "miś" czy "misiek" jak poznali faktyczne znaczenie tego imienia.

To jest ostatnie zdjęcie jakie mam, zrobione na parkingu, przed śmiercią kliniczną (o której napiszę jeszcze później, jak i o wielu jeszcze wielu perypetiach).




Dzięki za wytrwałość i obiecuję napisać kolejny odcinek powieści o Misiu zwanym Torpedą:)
Ostatnio zmieniony przez Micro |15 Cze 2009|, 2009 21:25, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |16 Cze 2009|, 2009 18:51   Część druga - Czas Torpedy.

Zapraszam na drugą część wywodu o Misiu :)


Takie pierwsze "łał"

Pracowałem onegdaj ;P w firmie, w której szczęśliwie pracował ze mną Pele (pieszczotliwie nazwany Andrzejek, o mentalności i zachowaniu Pelego z filmu pt. JOB). Pele to mój serdeczny przyjaciel. Zawsze można na niego liczyć (chyba, że jest bardzo zajęty albo pije). Traktuje z buta wszystko czemu takie traktowanie się należy. Super koleś. Pele.

Pele właśnie zrobił (lepiej brzmi: zrobiło :D ) prawko. Był podjarany, ale nie miał swojego autka jeszcze. Ja natomiast miałem Misia, ale nie miałem prawka :): Układ więc był super fajny. On mi dał parę stówek kaucji (tak w razie czego) a ja mu dałem kluczyki do Misia. Misio stał u Pelego a Pele rano po mnie dymało pod chałupę, i razem jechaliśmy do pracy. Po pracy natomiast tak samo, tylko odwrotnie ;P W między czasie, jako że byliśmy już mobilnymi informatykami (a przynajmniej za takich się uważaliśmy ;] ) jeździliśmy tu i tam po mieście, to coś załatwić, to podrzucić jakiś sprzęt do firmy... wtedy też wyszło kilka drobiazgów, które można by w Misiu jednak poprawić.

Duże i małe usterki

Pierwsza sprawa - bardzo twarde sprzęgło. Biegi wchodziły dosłownie paluszkiem, ale żeby ten pedał wdusić, trzeba było użyć siły. Początkowo Pelemu to przeszkadzało, szczególnie że trudno je wyczuć w taki sposób a to jednak gaz czy nie, ma pod maską te 2 litry, więc czasami ruszaliśmy głośno :P Ale nie tylko przez sprzęgło..
Druga rzecz, to ten jego wentylator. Na oko, chociaż bardziej na ucho, można było śmiało stwierdzić, że kiedy silnik miał 1500 obr/min to "wentylatorek" miał jakieś 3 tys :D słychać go było zawsze z daleka, wiedzieliśmy że tak jest. Ale z czasem jeżdżąc po klientach stwierdziliśmy, że jednak troszeczkę wstyd, żeby po tym nas poznawali, że przyjechaliśmy... wtedy złożyłem "zlecenie" za inną przysługę do Piotrusia, bo podobno miał drugą taką chłodnicę tylko że z dwoma wentylatorami elektrycznymi. Żałuję że wtedy nie wiedziałem co to jest wiskoza... no cóż.
Kolejna "ciekawostka" była przy drzwiach kierowcy. Mianowicie uszkodzona była klamka. W taki głupi sposób, że jak się naciskało przycisk na pilocie żeby Misia otworzyć, to trzeba było przytrzymywać lekko odstającą w górę klamkę. Nigdy nie chciało nam się tego zrobić, bo w sumie dzięki temu nie potrzebny był dodatkowy immobilizer (jeśli nie liczyć przełącznika radiowego do pompki paliwa i całej sekwencji manewrów, żeby w ogóle Misia zapalić i żeby nie zgasł bo potem już ciężko było nie zarżnąć akumulatora przed następną rozpałką).
Innym drobiazgiem był od początku niedziałający hamulec ręczny. Zastane te takie te w cylinderkach, nie wracały już jak się zaciągnęło więc nikt tego nie robił. Pele się dzięki temu nauczył całkiem nieźle radzić sobie bez ręcznego, a w razie postoju wrzucało się dwójkę czy jedynkę i dobra, było - nie sturlał się już sam ;)

Radość ciągu wstecznego

Ten ogromy Misiowy żółty wiatrak nie był taki zły w sumie, pomimo tej lewej wiskozy. Silnik z jednej strony łapał temperaturę wystarczająco szybko, żeby ogrzać auto i roztopić śnieg w ciągu 3-4 minut, a z drugiej strony po prostu mimo usilnych starań nie dało się go przegrzać ;P nie tylko dlatego, że ten ciąg powietrza przy 3-4 tys obr/min na wskazówce chłodził już nie tylko chłodnicę ale przypuszczalnie i ścianę grodziową, ale także dlatego, że huk i łomot był już nie do zniesienia wewnątrz przy wszystkich nawet pozamykanych szybach. Czyli w lecie wysokie obroty odpadały.. nie licząc faktu, że przekroczenie magicznych 4 tys obr/min "groziło" wręcz odleceniem, już nie tyle jazdą. Woleliśmy nie ryzykować.

Frajda natomiast z wciągania kota pod samochód samym powietrzem, widok uciekających złośliwych przechodniów, przerażenie i demon w oczach kogoś za nami, kto chwilę przed podniesieniem w górę nieopisanych tumanów kurzu strąbił nas na 4 nanosekundy po zapaleniu się zielonego światła na sygnalizatorze... była nieopisana. Ten odgłos podmuchu i chmura za nami była już wręcz znakiem rozpoznawczym Misia. Pod uczelnią Pelego, Misio zdobył przezwisko "odkurzacz". Stało się tak po tym, jak Pele nie miał nic specjalnego do roboty w trakcie okienka, a jego osobliwe ADHD nie pozwoliło mu usiedzieć w miejscu i jako pora była jesienna przejechał 3 razy po parkingu i zniknęły z niego wszystkie liście, które to konserwatorzy powierzchni płaskich zatrudnieni na uczelni nie byli w stanie zgarnąć w ciągu całego dnia.

Odkryliśmy także z Pelem jeszcze jedno, wyjątkowo ZŁE zastosowanie wiatraka w Misiu. :): Mianowicie kiedy byliśmy u Piotrusia w w jego małym garażu (czasami bywaliśmy żeby sobie podłączyć odkurzacz do środka posprzątać czy picować tapicerkę) czasami kiedy już albo nie chcieliśmy go słuchać (bo Piotruś nadaje jak bardzo głośne radio, bez końca, tylko nie ma wyłącznika) albo w ogóle mieliśmy ochotę na mały kawał, to kiedy Misio stał sobie grzecznie na kanale albo przynajmniej przodem w garażu... ryzykowało się te 4 tys obr i wtedy był śmiech... i totalny bałagan ;) każdy praktycznie przedmiot poniżej masy 3 kilogramów zmieniał miejsce swojego położenia, niezależnie od wysokości na jakiej stał lub leżał ;)

Paniczny strach przed wodą

Pewnego pięknego dnia jechaliśmy z Pelem do pracy. Jak co rano. Dzień zaczął się przecudownie, nie licząc ulewy która po kilku dniach zaczynała być naprawdę nieznośna. Kałuże były wszędzie takie, że strach było jechać szybciej niż 30km/h żeby widzieć cokolwiek wymijając inny pojazd. Traf chciał, że na drodze do nas do pracy jest jedno takie parszywe miejsce na ulicy - bardzo duże obniżenie z jednej strony. Kilkudziesięciometrowa kałuża głębokości ~30-50cm zależnie od warunków wprawdzie była do przejechania, ale kto mógł to ją omijał. Tym razem niestety był taki ruch, że się nie dało... przepłynęliśmy kawałek niestety. Było to wyjątkowo niemądre, o czym uświadomiono nas dopiero później. Nic się nie stało takiego, bo przejechaliśmy dość wolno i nie po całej głębokości, jakkolwiek ta kąpiel odbiła się na Misiu następnego dnia. Padał deszcz, więc nikomu nie chciało się mimo relatywnie wysokiej temperatury biegać z buta ani na autobus. Pele wsiadło do Misia, zadowolony jak zawsze, że ma czym pojechać... a tu niespodzianka. Osobliwy odgłos rozrusznika, który zawsze przy odpalaniu wydawał charakterystyczny odgłos "brechtania się" (takie typowe hehehehehehehe..) nie cichł tym razem. Misio się brechtał.. i brechtał.. aż zdechł. Nie zapalił ani z benzyny ani z gazu. Szybka zmiana planów, autobus, taksówka, kombinujemy w firmie, że to pewnie kąpiel mu zaszkodziła.

Po dłuższej debacie doszliśmy do wniosku, że Misio po prostu boi się wody. Musi jej bardzo nie lubi i dlatego nie chce jechać. Tym bardziej umocniła się nasza mongolska teoria, kiedy kolejnego dnia było już cieplej i sucho, Misio odpalił jak dziecko. A jak się okazało w kolejnych dniach, kiedy padał deszczyk, nie było jazdy. Już nawet się nie podchodziło do niego i sprawdzało pogodę wieczorem, żeby zorganizować transport w razie gdyby do rana miał padać danego dnia deszcz.

W między czasie oczywiście szukaliśmy przyczyny problemu. Po znajomych, po Piotrusiu, po elektrykach, warsztatach, forach dyskusyjnych (w tym na FST :): ) i gdzie się dało. Sucho i ciepło - marzenie. Byle wilgotno w powietrzu, zero jazdy.

W między czasie kupiłem nowe przewody (motocraft) bo logika kazała pierwsze czepić się kabli i świec. Świece, kable, kopułka, palec... wszystko sprawne czy nie - poszło do wymiany na nowe i jak najbardziej oryginalne, pieniędzy mu nie żałowałem na takie rzeczy. Pryz okazji dostał też nowy pasek rozrządu, chociaż Piotruś wymieniał go 3-4 m-ce wcześniej.. no ale... to mu na pewno nie zaszkodziło.

Problem jednak pozostawał - Misio nadal bał się wody na tyle panicznie, że zaczynało nas to solidnie.. wnerwiać ;] Uparłem się, żeby zmienić cewkę, ale Piotruś ostro protestował, bo "dosłownie przed sprzedaniem Skorupy" zakładał glantze neuen ceweczkę. I gdybym słuchał Piotrusia nadal, to pewnie misio bałby się wody dalej. Wściekłem się, skombinowałem nowiutką cewkę boscha. W lublinie twierdzili, że to właśnie oryginalna, a nawet jeśli tylko tak mówili, to nie lambda, żeby się bać - bosch to bosch, na pewno nie będzie gorsza od tej "tanio zamiennej identycznej przecież" Piotrusiowej.

Założyliśmy cewkę w garażu... i jak ręką odjął! Misio zaczął śmigać jak dziecko, żwawo i radośnie, dużo lepiej niż wcześniej. Przestał bać się wody, lepiej się zbierał.. no w ogóle nie było porównania. Dla jaj nie raz pruliśmy przez kałuże, żeby potwierdzić kolejną mongolską teorię - że Misio nie tylko już nie boi się wody, ale woda się przed nami rozstępuje niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem! Otóż dlaczego? Dlatego, że 3 tys obr/min silnika wystarczyło, aby rozpędzić wiatrak do takiego stopnia, aby najzwyczajniej rozwiewał najgłębsze kałuże na boki! Tym też sposobem jazda ślimakiem przez wodę była już przeszłością, a tylko w lusterkach widzieliśmy jak woda wraca na trasę Misia, śmiechu mieliśmy co nie miara.

Nowe wcielenie

Jako że Misio nie bał już się wody, w firmie z Pelem doszliśmy do kolejnego mongolskiego wniosku, tudzież wniosków i rozmaitych teorii nowego chaosu:
1. Skoro Misio nie boi się już wody, to znaczy że wodę lubi.
2. Nawet w razie nagłego globalnego ocieplenia, gdyby podniósł się poziom wód zalała nas woda po brodę, nie będzie strachu, że misio nie zapali.
3. Skoro ciąg wentylatora Misiowego kręci się z taką siłą, to może on pod wodą robić za napęd podwodny - śrubę. Przecież to śruby właśnie napędzają nawet wielkie łodzie podwodne.
4. Skoro Misio ma śrubę, to możemy i jeździć i pływać.
5. Misio jednak jest trochę za mały jak na łódź podwodną, jest raczej wielkości torpedy, która przecież też posiada śrubę napędową.

Tym tokiem rozumowania doszliśmy do wniosku, że Misio zasłużył sobie na nowe, oficjalne już imię.

Imię brzmiało: TORPEDA. Pasowało do niego idealnie! I miało przecież bardzo logiczne uzasadnienie.. ;)

Chrzest bojowy Torpedy

Postanowiliśmy Misia ochrzcić oficjalnie.
Z racji tego, że w firmie dysponowaliśmy ploterem tnącym, zrobiliśmy naklejki na ramki tablic. Oczywiście folia czarna, pod spód biały odblask - nie mogło to być byle co przecież.

Z przodu napis brzmiał:



Oczywiście te 1.2 CL 4x4 to tak tylko pieszczotliwie.

z tyłu natomiast, żeby już zrobić to profesjonalnie... postanowiliśmy wnerwiać każdego za nami:



Spontaniczne reakcje emocjonalne kierowców w małych pudełkach typu Seicento oraz, nie wiedzieć czemu właścicieli jakże stuningowanych ryczących na pół miasta wiejskich beemek były cokolwiek bardzo jednoznaczne i potwierdziły nasze zamierzenia odnośnie tylnej ramki. Niestety nie znalazł się odważny gotowy przebić się przez hak i pozwolić nam w końcu naprawić tylny zderzak oraz ślady rdzy tuż pod klapą. Trudno.

Torpeda, jak już miała ramki i oficjalnie taj się właśnie nazywała, dostała jeszcze jedną niespodziankę imieninową. Mianowicie bardzo ciekawa rzecz wyszła mi i Pelemu spontanicznie - wyjęliśmy te srebrne zniszczone paski z listew (ze zderzaków jak i z drzwi) i okleiliśmy je białą folią odblaskową. Efekt okazał się powalający! W dzień nawet nie specjalnie było widać jakąkolwiek różnicę. Natomiast po ciemku, z daleka widać było na ulicy czy na postoju paskowy obrys samochodu i jego tablicę rejestracyjną, natomiast samego samochodu już nie :D Polecam wszystkim, efekt bardzo elegancki i zawsze to lepiej widać autko jak stoi pod drzewem bokiem, w razie jakby ktoś szedł nie po linii prostej, lub co gorzej jechał.
Tak złote piękne i kochane Scorpio, Torpeda, zaczęło nowe życie i odkryło zupełnie nową jakość jazdy oraz wyglądu.


Tym jakże miłym akcentem kończy się druga część historii mojego ukochanego Misia :)
Następny odcinek jutro, bo już bolą mnie palce ;P
Ostatnio zmieniony przez Micro |16 Cze 2009|, 2009 21:44, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |17 Cze 2009|, 2009 01:17   Część trzecia - Pocisk typu torpeda z olejem we wspomaganiu

Bardzo się cieszę, że historia mojego ukochanego Misia spotkała się z Waszą sympatią :) W prawdzie nie można tu odpowiadać, ale dziękuję wszystkim za dobre słowa i obiecuję przekazać Misiowi wyrazy uznania dla niego przecież, bo nie dla mnie :)
Dla dobra czytających staram się skracać swój słowotok do niezbędnego minimum, póki co tak zostanie. Co ważniejsze jest zasygnalizowane i wbrew pozorom te wplecione mało istotne drobiazgi okażą się później bardzo istotne dla dalszych losów Misia.
Niniejszym zapraszam na część trzecią mongolskiego wywodu o Torpedzie ze złota ;)

Torpeda jako odmiana pocisku uzbrojonego o dużej bezwładności

Usterki typu brak hamulca ręcznego potrafią dokuczyć, szczególnie kiedy ma się twarde sprzęgło i trzeba trzymać krótkimi kurduplowatymi nóżkami wszystkie trzy pedały na raz, żeby nie stoczyć się z górki stojąc przed świecącym na czerwono jeszcze czasowstrzymywaczu (potocznie zwanym sygnalizatorem świetlnym) i nie stoczyć się na i tak już sędziwe (czytaj 3 letnie) Seicento, w które puknięcie hakiem Torpedy mogłoby doprowadzić do szkody całkowitej fiata. Szczęśliwie to nie moje krótkie przeszczepy pedałowały Torpedę, tylko wielkie przerośnięte (jak przypuszczalnie prawie wszystkie części ciała...) nogi Pelego.

Pewnego pięknego dnia wracaliśmy z pracy z Pelem, świeżo po zaspokojeniu kieszeni wizytą w ścianie płaczu (bankomacie). Torpeda radośnie przelatywała nad torami, krawężnikami, a my właściwie nie zauważaliśmy że na coś najeżdżamy (pozdrawiam wszystkie kotki szukające wrażeń wbiegające przed Torpedą na jezdnię, nie świadome zupełnie ciągu śruby przedniej). Dojeżdżając do jednego ze skrzyżowań kulturalnie się zatrzymaliśmy, puściliśmy grzecznie kogo trzeba i ruszamy... aż tu nagle TRZASK. W Pelego oczach pojawił się wielki demon. No niby nikt nas nie walnął, sobie myślę.. a Pele do mnie mówi "no to nie mamy sprzęgła" po czym turlając się lekko jeszcze na jedynce... tak, zgasił silnik :D
Chwila zastanowienia stojąc na środku skrzyżowania :D Łubudu awaryjne, Pele panikuje. Mówię wal z rozrusznika, przecież nie będziemy tak stali jak jakieś laski w Smarcie.. Pele z duszą na ramieniu, ale jak wsadził jedynkę.. jak wystartował.. to lekko bokiem acz całkiem efektownie wystrzelił Torpedę do przodu, na pobliski przystanek, co by się tak odrobinkę lepiej myślało. Ja zadzwoniłem po Piotrusia, Pele sobie już spokojniej zmieniało kolor z białego z powrotem na buraczano-beżowy :D Piotruś wpadł na przystanek, wpakował tyłek w Torpedę, dał Pelemu kluczyki do taksówki, mówi do Pelego "jedź za nami jak nadążysz". Pele zgłupiało, ja się śmieję, bo już widziałem taką akcję w wykonaniu Piotrusia wcześniej. A świeżo upieczone Pele (w sensie młodego kapitana pojazdów jadąco-pływających) widziało pedał sprzęgła w podłodze sam z siebie pierwszy raz, nie mówiąc o jeździe bez tegoż jakże zacnego wynalazku.

Pele wsiadło w taryfę, Piotruś włożył kluczyk bezpieczeństwa w stacyjkę, wsadził dwójkę, nastąpił zapłon - uzbrojona w hak i zderzak pancerna Torpeda poooszła... z wstecznego lusterka straciliśmy taksówkę przy około 130km/h. Aveo napewno dałoby radę nadążyć za Torpedą, ale pewnie się bało rozbić tego plastikowego resoraczka. Misio radośnie zapiął 5 bieg, jedziemy do domu Piotrusia pod garaż, mieniać linkę ;)
Torpeda dopadła cel bezbłędnie. Po połowie fajka dojechało przerażone jeszcze Pele.

Szybko w taksówkę wszyscy razem, póki sklepy z częściami relatywnie otwarte. W 4 z kolei sklepie znalazła się linka do Torpedy. Szybki powrót, nie zdążyłem spalić papierosa jak linka była już założona. Kanał dobra sprawa.

"Po zębach mu się rozejdzie.."

Pele dochodziło już do siebie na parkingu, ja się śmiałem z sytuacji, Piotruś poleciał resoraczkiem na zgłoszenie. Tak sobie staliśmy i myśleliśmy nad kwasem dnia. Przynajmniej Torpeda dostała nowiuśką linkę :)
Wtem.. przypomniałem sobie, że przecież kupiliśmy olej do silnika! Troszkę go ubyło po dociera... tzn po prostu tak ubyło no i trzeba było dolać. Przerażone Pele wyjęło bańkę jakże renomowanego Lotosa mineralnego, jako że taki był zalany wcześniej i taki właśnie był na stacji. Nie dam głowy, coś 2 litry czy koło tego. Pele mówi, że on ma dosyć, żebym se sam wlał. No to Micro mimo wszystko w lekkim omoku maska w górę, gadam coś do Pelego, odkręcam kurek, leję.. i nagle poleciał tekst znacznie przekraczający to co można napisać na forum, powiedzmy że "orzesz ja cię nie mogę motyla noga, niech to kurzy dziób!". Głupie Micro wlało oleju ale gdzie? Do wspomagania :D
Teraz to Microwi krew spłynęła do tylnej części ciała. Jak to się mówi... FAIL... ;] w bagażniku była taka duża strzykawka bo coś robiliśmy nią wcześniej, no to co zostało - za strzykawkę i ściągamy :D zmieściło się tego nie wiele bo max szklanka, jakkolwiek olej syntetyczny z płynem przekładniowym ma wspólnego tyle co ja z siostrą Pelego. Znaczy się.. kolejna debata co dalej. Rad nie rad, popłynęliśmy do mnie pod chałupę, standardowo, Pele pojechało do domu - no już trudno, zapytamy co będzie. Pele opowiadało po znajomych mechanikach co tu zrobić jak debil kolega wlał niechcący olej do zbiorniczka wspomagania.. ja oczywiście to samo :P
Co ciekawsze, kiedy pytaliśmy o rady, każdy mówił "o, panie.. to już po wspomaganiu, rozwalicie pompkę, będzie nowa, popłyniecie, za robotę to już nie wspomnę". Na drugie (beznadziejnie głupie, jak można nie wiedzieć) pytanie "co to za samochód", po usłyszeniu Scorpio 88 w benzynie gadka się zmieniała o 180 stopni... "a to nic, spuścicie, wlejecie jakieś badziewie, przepłuczecie, wlejecie dobry i będzie jak nowy".
Na FST kiedy pytałem co z tym zrobić, ile wlał kolega ;P i do jakiego samochodu (tylko zabijcie mnie, ale nie pamiętam kto to powiedział) padła wybitnie konstruktywna odpowiedź, której nie zapomnę póki żyję: "ee.. tyle to mu się po zębach rozejdzie".

Operacja "przetaczanie krwi"

Pojechaliśmy następnego dnia w szczere pole (ale nikomu nie mówcie o tym bo tak chyba nie można), bez większych ceregieli, zaopatrzeni w kilka baniek płynów (orlen jako ten parszywy do płukania i jakiś lepszy drogi, też czerwony, już nie pamiętam firmy ale porządny), strzykawę, lateksowe rękawiczki, trochę szmat i śrubokręt przystąpiliśmy do kolejnej mongolskiej naprawy w warunkach dosłownie polowych. Operacja zaczęła się od (wedle mojej mongolskiej logiki, jako że znałem się na tym jak kura na pieprzu) odkręcenia gumowego przewodu od pompki. Pele już nic się nie odzywał tylko robił co mówię, pewnie dlatego że sam wiedział jeszcze mniej i w razie co byłoby na mnie, bo ja nadal miałem kaucję udzieloną jeszcze za czasów Misia ;) Odkręciłem przewód, położyłem w miarę na ziemi, zapalam silnik.. kręcę w lewo, w prawo i tak na zmianę.. wysikał się Misio w polu. Świntuch. Pele patrzyło na mnie jak na debila. Chyba miał rację.. w każdym razie po zalaniu orlena, pokręceniu kierownicą dłuższą chwilę, wysikaniu ponownym... i tak dobre parę razy, skręciliśmy na dobre linkę, zalaliśmy dobry już płyn, wytarliśmy łapska i heyah do domu - operacja się powiodła. Pacjent nie dość że jakimś cudem przeżył, to kierownicą dało się już kręcić nie tyle lekko jak zawsze, ale dosłownie jednym paluszkiem.

Tym sposobem Misio zwany Torpedą doczekał się nowiutkiego płynu do wspomagania.

To się nie mogło tak łatwo zakończyć, bo przecież skoro już wymieniliśmy płyn we wspomaganiu, to może teraz czas na olej silnikowy...? Tak.. ale to już zupełnie inna historia ;)

PS: Pele do dziś mnie szantażuje, że jak go wnerwię to rozgada wszystkim, że to ja wlałem ten olej ;P biedaczyna nie wie, że się potulnie przyznałem do swojego błędu już dawno temu, po prostu nie potrafię mu zepsuć tej zabawy połączonej z dziką satysfakcją, że to ja ;P

CDN :)
Ostatnio zmieniony przez Micro |17 Cze 2009|, 2009 01:21, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |18 Cze 2009|, 2009 16:41   Część czwarta - drogie tankowanie i kosztowne naprawy

Zapraszam, nie będę pisał w domu bo zamęczyłem klawiaturę i bolą palce od naciskania każdej literki na siłę ;) dziś opowiadanko będzie napisane w pracy :D

Piękno życia codziennego

Po ostatnich przebojach ze wspomaganiem i innymi mało znaczącymi drobiazgami typu brak sprzęgła, Misio radośnie orał swym nigdy nie przemęczonym (tak się nam przynajmniej wydawało) tylnym napędem nasze drogi, polskie, to tu to tam poszerzając dziury w glebie/asfalcie.
Raz na przykład Pele wracał taką polną drogą, poorać sobie troszkę, bo z daleka miał i skróty sobie wymyślił. Taka droga żużlowo-błotna, a trochę mokrawo było bo deszczyk padał sobie. I tak sobie Pele jedzie, to bokiem, to przodem bo fajnie, aż dojechał do twardej drogi do skrzyżowania. Stoi sobie spokojnie i czeka aż ludzie sobie przejadą, aż tu nagle pojawiła się wiśniowa Skoda (bodaj favorit) za Misiem na tej żużlówce. Pele kombinuje kiedy sobie bezpiecznie wyjechać z tego błota, a geriatryk z tyłu co? STRĄBIŁ Pelego! Taka zniewaga nie mogła mu ujść na sucho... Pele wrzuciło bieg, zapiłowało do 4k rpm.. puściło niebywale twarde sprzęgło.... potrzymało tak kilka sekund pedał gazu w podłodze.... po czym wystrzelił Torpedę w kierunku pierożków w domciu czekających na talerzyku. Jedyne co można tu dodać, to to że biada ludziom złej woli, nieprzewidujących na drodze i myślących, że jeśli wyjeżdżają swoją spleśniałą Skodą z szopy tylko do kościoła i do biedronki raz w tygodniu to cała droga należy się właśnie im. W zetknięciu bowiem z Torpedą, nawet filcowy kapelusz na głowie dziadka nie uchroni całej maski, przedniej szyby, dachu, oraz przypuszczalnie tylnej klapy przed zwałami błota i żużlu. Sądząc po ilości wystrzelonego spod Torpedy i dodatkowo popchniętego ciągiem wstecznym śrubowym tej substancji, oraz paniczną bezradnością jego zardzewiałych wycieraczek, pokuta była wystarczająca. Przypuszczalnie następna taca była dana na pohybel wariatom drogowym. Czyli nie nam :)

Road Trip
Użyteczność Torpedy w wersji Chabety została potwierdzona jednoznacznie innym razem.
Któregoś pięknego słonecznego dnia, albo Pele zadzwonił do mnie albo ja do niego. Rozmawialiśmy jak zwykle o czynieniu i szerzeniu zła powszedniego, powodując wyrastanie różnych pypciów na językach mniej lub bardziej lubianych przez nas osób, a w szczególności naszego szefa.
W pewnym momencie padł spontaniczny pomysł który bez zbędnego skracania brzmiał mniej więcej tak:
Pele: "ej masz rower?"
Micro: "no mam, bo co"
Pele: "a jeździ?"
Micro: "ostatnio jeździł, a co chcesz?"
Pele: "a nic, to ja wezmę swój a ty turlaj się na parking swoim, jedziemy se do Zwierzyńca się wyżyć rowerami?"
Micro: "no w sumie czego nie? To ja idę zaraz"
Pele: "To ja wcisnę swój w Misia i wystrzeliwuję po ciebie, over"

Po czym nie wiele myśląc wziąłem swojego pokemoniasto pomarańczowego Zeusa i wyszedłem na parking. Za mniej więcej 2 fajki Pele podjechało z położonymi siedzeniami i swoim gruchotem w bagażniku. Otworzyliśmy klapę, wrzuciliśmy mojego Zeusa jak leci, kłapnęliśmy bagażnik i pojechaliśmy...
Piękno tej sytuacji polegało na tym, że nawet nie trzeba było kombinować z kierownicami - bez problemu weszły w niego 2 spore rowery, a miejsca zostało na potencjalnie 3 duże walizki i co najmniej jedną osobę z tyłu. Na upartego weszłyby 3 rowery i ktoś jeszcze, ale trasa była relatywnie daleka a poza tym tak rzutem na taśmę nikt by z nami nie pojechał "tak o". Pojechaliśmy rano, zjeździliśmy wszystkie ścieżki rowerowe, wygniliśmy się nad wodą i jak zaczęło się ściemniać odpaliliśmy Torpedę w stronę Zamościa do domciu.
Kawałek było do pokonania, w między czasie sprawdzaliśmy czy z górki na luzie rozpędzi się do 140km/h ;P do tylu nie doszliśmy ale blisko było. Nie licząc darcia się na cały regulator (czytaj: śpiewania razem z radiem tylko ładniej) wszyscy łącznie z nami bawili się przednio. W dodatku 7 litrów na setkę (gazu) było swoistym rekordem oszczędności, szczególnie że Pele silnika wcale nie oszczędzał ;]
Piękna pierwsza dłuższa trasa Torpedy zakończyła się wielkim sukcesem, jeszcze większym chyba niż same rządy brata bliźniaka premiera Gęsińskiego.

Awaria stulecia

Jak już zwyczajowo, innego pięknego acz pracującego dnia czasu jesiennego, Torpeda lśniąc w słońcu cieszyła się że znów wystrzeli po mnie i pojedziemy sobie do pracy, gdzie na wielkim placu niczym kocurek wygrzeje się na słonku leniwie, czekając aż przyniesiemy kolejny samoprzylepny prezent wyjęty z plotera. Ku zdziwieniu Pelego, Torpeda nie wystrzeliła. Śmiała się tylko głupio tym swoim rozrusznikiem, a gaz przecież był. Rad nie rad, Pele przełączył paliwo na rakietowe (PB 95), zapiął pasy i zniszczył kilka kolejnych ulic starą, zimową jeszcze z resztą, gumą. Dojechał do mnie, mówi co jest. Nie pali z gazu..
Chwila zastanowienia, mówię, że to pewnie nic skoro wczoraj śmigał jak dziecko, jakiś może kabelek się obsunął czy coś. Nawet znalazłem taki jeden wiszący bezpańsko przewód przy przekaźniku od gazu, ale Pele się uparło, że zawiezie mnie do roboty a sam smerfnie do jakiegoś gazmana, bo ja mam kaucję jego a nie chce żeby w razie czego było na niego... no to mówię, że ok, jak chcesz żeby się z ciebie pośmiali to jedź, twój problem ;)
Pojechał..
Po powrocie opowiedział szczegółowo taką sytuację: zajechał do gazownika. Stał jakiś niegłupi w miarę nowy mercek, rozbabrany do imienia, więc czasu za bardzo nie było co oczekiwać, aby gazowy spec miał na zbyciu. Podszedł do Pelego i pyta co się stało, na co Pele ascetycznie, że nie jedzie na gazie nie pali. Facet rzucił mięsem, dodając coś że drugi już tak samo, że on ma to gdzieś, że "patrz pan ile to roboty jest" pokazując na mercedesa. W celu upewnienia się, że ma rację, podniósł maskę Torpedzie, popatrzył, wziął kawałek taśmy izolacyjnej, zakręcił wiszący kabelek na przekaźniku... po czym stwierdził że Pele płaci 5 złotych polskich. Nowych. Zdzierca... ktosz to widział takie drogie naprawy... ale mina Pelego kiedy skończył mi to opowiadać w firmie po powrocie na gazie.. bezcenna.

Czym bączki?
Buka niewątpliwie nadchodziła do Zamościa. Zawsze nas znajduje, co rok ta sama heca. Robiło się coraz zimniej. Zanim więc spadnie pierwszy śnieg trzeba było jakoś Torpedę przygotować do trudniejszych warunków jazdy (czyli wymyślić czy łyse opony lepiej się nadają do kręcenia bączków na śniegu i czy kupić zimowego smroda do spryskiwaczy w kerfurze czy lepiej na lotosie). Jednak o tym i innych dziwnych rzeczach w następnej części ;)
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |19 Cze 2009|, 2009 11:28   Część piąta - szkoda prawie całkowita i białe szaleństwo

Wypadek stulecia

Któregoś jak zwykle pięknego jesiennego dnia, Pele pojechał Torpedą do urzędu pracy podbić i uzupełnić listę ludzi żyjących na koszt państwa, co by go z niej nie skreślili. Pod urzędem obowiązywały opłaty parkingowe, więc cwane (czytaj biedne studiujące) Pele postawiło sobie Torpedę na dość pokaźnym parkingu pod pobliskim sądem, gdzie miejsce było a opłat nie. Załatwił co miał załatwić, wrócił, odpalił wszystkie silniki, cofnął, po czym spokojniutko zaczął opuszczać parking. Nieopodal jednak jakiś mało rozgarnięty przedstawiciel wysoce niskiego ilorazu inteligencji wariował sobie swoim mercedesem (beczką) po ów parkingu. Być może z nudów, a może ze złości po przegranej sprawie o miedzę. Tak czy inaczej, z relatywnie dużą prędkością jak na parking uderzył w Torpedę. Przywalił centralnie swoim przodem w sam róg Misia, tak, jakby chciał zbić lewy kierunkowskaz. W myśl przepisów jako takich, mimo że Pele miał w tym miejscu i w tej konkretnej sytuacji pierwszeństwo, chciał faceta puścić, jednak ten mimo to nie patrząc co robi spowodował stłuczkę. Wszędzie walały się części, szkło, plastik itd. Pele wyszedł z Torpedy, tamten z mercka i do Pelego z gębą jeszcze... no to Pele mimo braku pewnych papierów (Torpeda bowiem miała jeszcze stary dowód rejestracyjny :P ) zaczął że skoro tak to on wzywa policję. Wtedy facet zmiękł, a że szkody nie wydawały się spore postanowili obaj się dogadać i pojechać na szrot wycenić szkody.
W mercedesie poszła jedna lapma, rozleciał się zderzak, grill w kawałkach, maska zmięta i na oko uszkodzona chłodnica bo wyglądało to tak jakby zderzak wszedł razem z nią do środka i było troszkę mokro pod spodem.
Gorzej było z Torpedą.... poza zerwanym z zaczepu i trochę pękniętym zderzakiem, zbił się klosz od kierunkowskazu :( macie pojęcie jak ciężko to dostać? Pojechali na szrot, gość kupił klosz za 10 zł (żarówce nic nie było więc obeszło się bez), zderzak miał kosztować coś około 100zł, ale nie było. A jako że dało się podwiązać ten co był i wrócić z jednym białym tylko kierunkowskazem, Pele zostawiło typa na szrocie kiedy tamtejszy pracownik doszedł do 600zł licząc szkody w mercedesie, i zastanawiał się nad chłodnicą i klepaniem/malowaniem maski.
Jak na prawdziwą Torpedę przystało, lepiej nie mieć z nią kontaktu głowicą do przodu. Wszyscy mimo wszystko byliśmy zaskoczeni takim obrotem sprawy, że Misio zmasakrował przód mercedesa a sam stracił raptem klosz, obyło się natomiast nawet bez rys na lakierze. W prawdzie przy próbie zamontowania drugiego trzeba było jednak błotnik wyciągnąć około centymetra bo jednak wszedł a nie było tego widać na oko, z tym jednak dałem sobie radę sam za pomocą linki holowniczej zaczepionej zapinką za kawałek blachy nad kołem ;) Praktycznie nie widać, że cokolwiek się stało. A zderzak i tak kupiłem nowy, bo chociaż na tamtym dało się spokojnie jeździć, to pęknięcie było zbyt widoczne i Misio się wstydził z tym jeździć, tym bardziej, że to nie była jego wina.
Tego dnia pojęcie pojazdu pancernego o nazwie czołg, nabrało nowego znaczenia.

Przygotowanie na czas białego szaleństwa

Buka w końcu dotarła i do nas. Zaczęło się jak zwykle niewinnie, od lekkich mrozów, ale kiedy przechodziła obok miejscowego ZOO, niedźwiedzie zwiały spać, a i tak dziurawe i pełne ryzyka drogi pokryły się białym świństwem. Dla Torpedy jednak, podobnie jak nagłe globalne ocieplenie i gwałtownie podwyższony poziom wód, nie sprawiało to żadnego problemu. Palił jak dziecko (hmm.. tak się mówi chociaż to jakoś dziwnie brzmi.. przypomina mi jednego 4-letniego Karolka któremu kiedyś taki jeden posąsiedzki ziomek dawał zapalić, bo inaczej mały kopał wszystkich dookoła, że on też chce być "ziom" :| ). Po odpaleniu śrub napędowych ciepło robiło się w momencie. Co ciekawsze, wskazówka temperatury nigdy nie doszła nawet w lecie do połowy wskaźnika - na literce R się zatrzymywała, pewnie przez niedziałającą już wcale wiskozę i w efekcie śrubę skutecznie wentylującą i chłodnicę, i silnik, i ścianę grodziową, i glebę.. i nie rzadko chłodnice kierowców stojącym w odległości około metra za Torpedą. Mimo to silnik nagrzewał się relatywnie szybko, a dmuchawa zaczynała grzać też dziwnie natychmiast po włączeniu ogrzewania. Jakakolwiek była tego przyczyna, Torpedy tak naprawdę nie trzeba było skrobać - rozmrażała się sama z siebie w ciągu max jednego papierosa (5-7 minut). Akurat wtedy silnik był już ciepły i można było ruszyć całą na przód i wystrzelić się w drogę.
W ramach dygresji, pamiętam jak było bardzo dużo śniegu ogólnie w kraju ostatniej zimy, a przed pracą w domu zawsze mam włączony TVN24, gdzie leci "Poranek". Kilka godzin na wesoło dobrze zaczynających dzień. Ten dzień jednak był wyjątkowy, ponieważ w ramach raportu pogodowego z udziałem pani pogodynki (ale nie pamiętam już której) kamerzysta odwiedził parking gdzieś w jakimś mieście, gdzie kierowcy wykonywali trud każdego poranka przed wyjechaniem do pracy - skrobanie szyb i zgartanie śniegu. Obrazek w kadrze zmieścił wiele samochodów, ponieważ parking był dosyć duży a ujęcie szło wzdłuż parkingu. Obrazek przedstawiał na pierwszym planie grafitowe Scorpio MK1, nie wiem co to było dokładnie, bo to co uderzająco zwracało uwagę i z czego nabijał się prowadzący z pogodynką, było co innego - Scorpio było na pierwszym planie, oparty facet o tylną klapę palący papierosa i z szelmowskim uśmiechem patrzący na innych, którzy wściekli drapali szyby i odłamywali przymarznięte wycieraczki, podczas gdy z jego samochodu lód i śnieg odpadał i spływał sam w tempie dość zadziwiającym. Cały raport trwał kilka minut, podczas których ów dziadek zdążył odjechać swoim skorupiakiem z "czystymi szybami" bez ich dotykania nawet. Śmiechu Kuźniar miał sporo, wszyscy w studio i ja przed telewizorem podobnie.. kto ma takie scorpio, ten wie ;)
Nie minęło się również zanabycie na zimę (i nadejście Buki) płynu do spryskiwaczy. Ani Piotruś, ani Pele, ani ja nigdy nie pozwalaliśmy żeby było tam byle co, a już na pewno nie woda. Pele zię zawziął, że znajdzie najlepszy płyn, najbardziej mongolski, w ogóle najlepszy i najlepiej pachnący i nie zamarzający na samej Syberii. Po prawie całym popołudniu jeżdżenia i szukania z miną zwycięstwa przyniósł 5 litrową bańkę czegoś, z czego manifestacyjnie zdarł nalepkę, żebym nie wiedział co to. Wychlapał dosłownie wszystko co było w Torpedzie, otworzył maskę i z dumą zaczął lać w zbiornik nowy płyn. Faktycznie, zapach był super, powiedziałbym nawet że poza jakże lubianą przez wszystkich wonią alkoholu ;) zalatywał wręcz bardzo męskimi perfumami lub wodą kolońską, sam nie wiem. Zapach był ekstra, nie jakiś ze stacji czy z biedronki. Upajając się zapachem i błękitem, Pele lało płyn. Lało.. i lało... i nagle mina mu zrzedła. Zabrał bańkę w której zostało już najwyżej litr, zagląda w zbiornik... a tam śladu nie ma po lustrze. Pod nosem rzucił mięsem mówiąc coś o jakiejś fortunie jaką właśnie na coś wydał i zaczął patrzeć pod Torpedę czy przypadkiem nie wycieka dołem. Nie wiem czy był bardziej zawiedziony niesłusznością swojej mongolskiej teorii na temat "wyciekania płynu dołem" czy raczej bardziej zaskoczony że jednak nie cieknie. Rad nie rad, zaczął lać dalej. Weszło prawie wszystko, na szklankę nawet nie zostało w baniaku, kiedy płyn pokazał się w końcu na górze wlewu do "zbiorniczka". Jakimś cudem weszło prawie 5 litrów. Pele spojrzał na swoją wielką bańkę która to miała starczyć w (równie mongolskim) założeniu na całą zimę. Wtedy z obleśnym uśmiechem na ustach i dziką satysfakcją zapytałem: "a z tyłu to kto wleje?" Żałujcie że nie widzieliście jego zdziwienia, bo był przekonany że na tył idzie z tego samego zbiornika.. Stwierdził tylko, że kupi później coś i wleje już w domu, bo nie chce mu sie ze mną gadać, że świnia jestem czy coś. Ja tylko czekałem aż Piotruś w końcu (pół roku mijało) załatwi drugą chłodnicę to bym sobie zalał Prestona też, się szarpnął. Ale to inna bajka.

Zaspokajanie zimowych żądz

Jako że płyn w spryskiwaczach był, opon nie trzeba było zmieniać bo i tak były zimowe :PP grzanie cudowne a szybka regulacja gazu pod garażem Piotrusia z głowy, Torpeda była w sumie gotowa na odpalanie śrub i wystarczająco pancerna na wypadek potyczki z gdzieś niedaleko grasującą Buką. Wprawdzie przegląd i OC były na wyczerpaniu, a że brakowało po zakupach i ostatnich kosztownych :P naprawach pieniędzy na przeglądy i takie tam, temat zostawiliśmy do coś około końca listopada albo początku grudnia, bo o ile pamiętam wtedy się kończyły te przyjemności.
Cały czas nasz Misio palił na gazie, benzyny miał w baku tak na lekarstwo tylko w razie problemu z dojechaniem na stację o raz czasami się go przełączało tylko po to żeby rozruszać pompkę benzyny, co by nie zatarła się na sucho. Reszta to czysta frajda - parking pod jakiś czas temu zlikwidowanym hiper-złodziejem Hypernova był na tyle pokaźny, aby po lekkim nawet śniegu dało się tam wariować.
Sprawa była bowiem ciekawa - ilekroć ktoś z drogi (dosyć ruchliwej i uczęszczanej) zjechał żeby sobie pośworować i się pokręcić, podjeżdżał, zakręcił sobie 3-4 razy, nikt nie zwracał na to uwagi i nie było szpanu, jechał w swoją stronę. Kiedy natomiast Zajechaliśmy tam Torpedą, tworzyła się momentalnie masa krytyczna - w ciągu paru minut robiło się na parkingu ciasno na tyle, że lepiej było się ewakuować zanim jakiś zamiejski przedstawiciel pobliskiej wsi swoją beemką zaparkuje we włazie do Torpedy. Działo się tak dlatego, że jak każdy wie ten 20 letni blaszak ma tylny napęd, a bączki kręcone nawet na gazie tym czymś są bardzo efektowne i nie ba większych problemów z zakręceniem ich w bardzo ograniczonej przestrzeni wielokrotnie bez puszczania gazu, a niestety znakomita większość śmiałków ma przedni napęd, więc widok kogoś usiłującego zaszpanować swoją astrą nie powodował ani zachwytu ani chęci zrobienia lepszego bączka, to też masa krytyczna się nie tworzyła. Pele ma gdzieś filmiki nagrywane komórkami ze środka Torpedy oraz zewnątrz, nagrywane przez różne postronne osoby jak i przez kolegów z uczelni, na których widać różnice w bączkach misia a w rozbijaniu zderzaka mazdy na dziwnie szybko kończącym się parkingu o jakiś słupek. Jak znajdę to zamieszczę tutaj.

W między czasie Pele wymyśliło też mongolski sposób na odgrzebywanie się ze śniegu w razie draki - otóż w przypadku trudności z ruszeniem z miejsca polega on na nie puszczaniu pedału gazu przez dłuższą chwilę. Nie wymaga to wciskania go w podłogę i żyłowania silnika, natomiast opona w końcu i tak przebija się do czegoś twardego pod śniegiem, jeśli nie przez starcie śniegu samym bieżnikiem to temperaturą wytwarzaną samym tarciem. Mongolska teoria sprawdza się w życiu na śniegu, na bardzo cienkim lodzie oraz na błocie. Teoria powstała z racji braku chętnych do pchania tylnonapędowej maszyny (kwestie higieniczne) usiłującej w miejscu jechać do przodu, jednak nie sprawdza się to na grubym lodzie. Wtedy podkłada się po kamieniu pod każde koło i spokojnie wyjeżdża. Jednak frajda z dobrzebywania się do asfaltu przez śnieg jest dużo większa.

Czas Gargamela i sen zimowy Misia

W końcu Pele zarobił sobie na swoje autko. Szukał ścierki bo zakochał się w tylnym napędzie, jednak o coś w rozsądnym stanie było trudno, szczególnie, że większość właścicieli takiego napędu po prostu się wyżywa i bez względu na to co mówią, samochód nigdy nie jest w opisywanym stanie. Po pewnym wydarzeniu u Pelego samochód jednak zaczął być w rodzinie niezbędny. O ile Torpeda wystarczyłaby aż nadto, a nie raz przewoziła ogromne ilości załadunku (od mąki po drewno) w ilościach wręcz wielkich, o tyle zakończone OC na które po pewnych perypetiach zabrakło pieniędzy, i odłożony na półkę do czasu naprawienia hamulca ręcznego przegląd, uniemożliwiał spokojną jazdę w trasie. To jednak długa historia, która musi poczekać na następny odcinek ;)
Ostatnio zmieniony przez Micro |19 Cze 2009|, 2009 11:28, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |20 Cze 2009|, 2009 03:13   Część szósta - piekło, w którym się cierpi, lecz nie umiera

Gargamel

Buka hulała od pewnego czasu po regionie. Śniegi, mróz, ogólnie parszywa pogoda. Misio miał to gdzieś, natomiast brak przeglądu zrobił swoje. O ile udało mi się ubezpieczyć Torpedę na siebie (bez prawa jazdy nawet) za raptem 400zł w pakiecie z NNW, o tyle przegląd wymagał naprawy ręcznego. Poza tym Pele upatrzył sobie substytut samochodu (względnie do Misia) i potrzebował swojej zaliczki z powrotem. Jego wybór padł na pewnego Escorta. Wierny marce znalazł sobie takie toto w dizlu z turbinką. Bodaj '96 rocznik. Albo '94.. wstyd ale już nie pamiętam. Podjechał tym pudłem pochwalić się, że jego cudowne nowe autko w kolorze ciemno-zielono-niebieskim tak naprawdę każdy element ma w innym odcieniu tego koloru i trudno było określić jaki on naprawdę był. Bity pewnie z każdej strony z dachem włącznie. Ale za ~3,5 tys jemu to było i tak na rękę, jako że z założenia ten escort miał być oklejony na wściekło żółty kolor, w mangowe panienki na bokach i z wielkim Pikaczu na masce. Tak też miał się nazywać – Pikaczu. Nawet sobie Pele wykombinowało małą figurkę owego pokemona którego przypiął sobie do kluczyków.

Osobiście nie wymagam od nikogo przywiązania do takiego trupa jak mój, zresztą przywiązanie do marki i tak mnie łechtało wystarczająco. Ale kupienie takiego złomu jak kupił Pele i tłumaczenie jeszcze że to po prostu ma jeździć i on „ma gdzieś naprawianie bo to jest takie o tylko żeby miało kopa” nie dociera do mnie. Z wyposażenia jakie ma ten escort to klapa, zegary, dmuchawa.. i jak się uprzeć to i fajne kapsle na tych kurduplowatych stalówkach. No nie, przesadziłem - ma zegarek. Z czasem (dość niedługim) wyszło, że cieknie z niego jakieś czarne coś, podskakują mu obroty do ~3 tys rpm (szczególnie przy zatrzymywaniu przed przejściem albo na czasowstrzymywaczu) i spadają dopiero po daniu mu w kość, czarnej chmury dymu przy każdym dodaniu gazu nie licząc. Fotelik dla siostrzeńca musiał kupić inny, bo pasów mu nie wystarczyło żeby spiąć toto z tyłu.. w ogóle porażka. Dodając do tego zrypany centralny (prawe tylne drzwi trzeba zamykać ręcznie), połamany grill, smród dymu w kabinie podczas jazdy, wyłażąca wszędzie szpachla i huczące łożysko z tyłu.. ogólnie dla mnie to totalny szrot. Ale sami wiecie, kto co ma to chwali (daleko szukać nie muszę bo na swoim parkingu). Pieszczotliwie któryś z nas nazwał to Gargamel, i tak już zostało.. szkoda go nawet malować.. imię wyjątkowo do niego pasuje.

Zdradzona Torpeda

Misio wyleciał już z podwórka Pelego, wiadomo – miejsce pod domem zajął Gargamel. Torpeda stacjonowała sobie pod bramą, lub obok zasyfionego golfa szwagra Pelego. Potem jakoś jednak kolega zmiękł i postawił Misia pod domem. Tam też stał, bo u siebie pod blokiem jakoś w tym czasie nie było sensu go trzymać skoro ja nie mogłem go nawet legalnie przestawić w razie czego. Raz na kilka dni Pele odpalał śruby, przeturlał się albo po podwórku kontrolnie, nagrzał, pokręcił, żeby się tam wszystko nie zastało.
Jednak od wtedy właściwie Torpedy już nie oglądałem sam często. Stał u Pelego który zostawił robotę w naszej firmie, ja sam się przymierzałem do tego samego, to i kontakt odrobinkę się nam ograniczył. Ja pracowałem, Pele pił ile wlazło, korzystał z wolności nadal żyjąc na koszt państwa i uczelni.
Misio jak stał tak stał.. aż w końcu po około 2 miesiącach udało mi się znaleźć lepsze miejsce postojowe. Piotrusia kolega taksówkarz (niejaki Pawełek) miał jakiś swój warsztat, około 25km od miasta. Umówiłem się tak, że Torpeda miała pojechać do tego typka na różne naprawy doczesne, przegląd, może naprawę ręcznego.. ogólnie gostek obiecał się godnie zająć więc nie wahałem się długo, tylko skoro gość miał mnie po koleżeńsku podliczyć dopiero jak będę samochód odbierał, a przy okazji w międzyczasie padniętego centralnego (nie chciał się zamknąć, zamykał i otwierał sam natychmiast) nieograniczony czasowo postój był cokolwiek kuszący.

„A właśnie, że nie pojadę”

Zmówiliśmy się w końcu u Pelego, żeby Torpedę zabrać. Wymyśliliśmy nieuczęszczaną przez patrole policyjne trasę i pojechałem z Piotrusiem taksówką do Pelego. Pele w międzyczasie Misia kałatnął kontrolnie, powariował sobie po podwórku, żeby nie było zdziwienia, że my po niego przyjechaliśmy a on np. nie ma akumulatora albo coś. Przyjechaliśmy więc na miejsce i zabraliśmy się za temat.

Należy tu wspomnieć o jednej przypadłości, jaką Misio miał w moich łapach od zawsze. Mianowicie nikt z nas tego nie rozumie dlaczego, ale jeśli tylko ja nie wyrażam zgody albo ochoty, żeby Misio gdziekolwiek jechał – on po prostu nie zapali. Więcej – wchodząc do niego na zmianę i siadając na fotelu kierowcy, załóżmy ja, Pele i Piotruś, jeśli tylko jeden z nas coś wypił, ta osoba nie jest w stanie zapalić silnika. Jest to tak samo bez sensu jak to, że jeśli jakimś cudem tak po prostu samochód rzucił palenie i tylko głupio się śmiał rozrusznikiem, wystarczyło pogłaskać go po kierownicy, powiedzieć i przypomnieć mu jak bardzo się go kocha i zaraz śmigał aż miło. Kiedy się podchodziło do niego rano i przywitało ciepło z podejścia, nigdy nie strzelił focha. Pewnego razu kiedy Pelemu odwaliło coś i zaczął się z Misia złośliwie nabijać z kolegami na uczelni, to tak perfidnie mu strzelił, że musiał go holować (perfidia polegała na tym, że to nie obudowa filtra odskoczyła z zaczepów, co Pele już umiało samo sobie poprawić, ale odskoczyła rura gumowa z opaski przy kolektorze ssącym, co Pele było w stanie zauważyć dopiero w dobrym świetle pod bodaj domem), to był ostatni raz kiedy się chłopak z Torpedy nabijał. Przypuszczalnie jakby mi ktoś mówił coś podobnego, raczej bym w to nie uwierzył. Ja sam sobie to tłumacze zwykłą serią zbiegów okoliczności, jednak gdzieś głęboko w sercu czując, że on jednak ma już tą swoją duszę i czasami wie więcej niż się nam wszystkim wydaje.

Tak więc kiedy przyjechaliśmy po Misia do Pelego, Piotruś wsiadł, ja zasiadłem z prawej jak zwykle, kluczyki w prawo i... hehehehehehehe... no to jeszcze raz.. znów tylko hehehehehehehehe.. nie no, przecież przed chwilą palił, próbujemy dalej.. hehehehehehehe... rozrusznik bezlitośnie tylko się z nas śmiał. Śmiał się tak do momentu aż było „hehehe he he heee... h...” i zdechł. Zarżnęliśmy akumulator.. może coś tam się odczepiło, myślimy zepchniemy go z podwórka, było akurat dobrze z górki, jak nie zapali to się go weźmie może na popych. My do pchania.. a Torpeda nie chce ruszyć z miejsca. Piotruś w razie co siedział za kierownicą, Pele zawołał ojca i pchamy we trzech... nie drgnął z miejsca drań ani centymetra! Piotruś zadzwonił bo swojego brata (tego samego Arturka co kiedyś na końcu jeszcze jeździł Misiem na taksówce), bo był blisko to pomoże pchać. Akurat był z kolegą, to próbujemy w pięciu.. wyobraźcie sobie, że nie daliśmy rady. Arturek zaczepił Misia więc pod swoją nową Lineę, i dawaj go na sznurku... NIC. Ani cala. Biedna Linea tylko latała po błocie i śniegu na boki. Jakby coś zablokowało totalnie koła i to wszystkie 4 na raz, nie drgnął ani centymetra. No to Piotruś wpadł na genialny pomysł włożenia akumulatora z czegoś innego, np. z Golfa Pelego szwagra ;] Ten też zarżnęliśmy, a wszyscy tam staliśmy razem nie mogąc z rozumieć, co się dzieje. Dla mnie dziś sprawa była jasna – Misio nie chciał tam jechać :( kto wie, czy nie wiedział już wtedy co go czeka... Tak więc wszyscy zrezygnowani rozjechali się do domów, Piotruś zdecydował że następnego dnia spróbujemy z naładowanymi bateriami a on w razie co zabierze ze sobą rozrusznik sieciowy.
Przyjechałem do domu, siadłem do komputera, sprawdzam pocztę, wtem dzwoni do mnie Pele z niewiarygodną informacją – jakieś 10 min po naszym odjeździe wsiadł, i kałatnął go z zabitego prawie już naszego akumulatora! Co więcej, nic nie blokowało już kół! Jak to wyjaśnić? Do dziś żaden z nas nie wie...

Samochodowa droga na golgotę

Następnego parszywego dnia, każdy z nas był już przygotowany na niespodzianki. Piotruś miał sprzęt rozruchowy, Pele naładował akumulator przez noc, podejście numer dwa. Wobec sytuacji z dnia poprzedniego nikt nie protestował, kiedy zdecydowałem się z Misiem porozmawiać najpierw, powiedzieć mu gdzie jedzie, dlaczego, i że ten pan postara się go tylko naprawić, że nie stanie mu się tam żadna krzywda. Pewnie potrzebował wiedzieć co planujemy, bał się chyba po prostu... Zapaliłem go sam bez żadnego problemu z pierwszego obrotu rozrusznika. Przejechanie pół metra wystarczyło aby wykluczyć jakieś znów blokady kół czy cokolwiek to było.

Koniec czasu Torpedy

Moja kochana Torpeda pełna zaufania do mnie ruszyła w drogę z Piotrusiem, ja już nie jechałem. Piotruś go wziął do swojego kolegi, gdzie miała czekać go lepsza przyszłość i powrót do mnie w chwale i pełnym sił. Pele odwiózł mnie do domu, a zaraz po powrocie dostałem smsa od Piotrusia, że droga była czysta, żadnych komplikacji, a „Misio stoi już w stodole w ciepełku i na sianku jak jezusek” (trzymam tego SMSa, może na którymś zjeździe Wam pokażę).

Tak o to czas radosnej Torpedy dobiegł końca. Nikt z nas nie wiedział co się tam z nim stanie, każdy był dobrej myśli i nadziei na obiecane wręcz hobbystyczne naprawy. Kto by się spodziewał, na jaką długą mękę i cierpienia nieświadomie go wysłałem, jeszcze zanim co obiecując, że będzie inaczej. Misio mi zaufał i grzecznie pojechał. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak bardzo go zawiodłem... ale o tym następnym razem...
Ostatnio zmieniony przez Micro |20 Cze 2009|, 2009 03:25, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |21 Cze 2009|, 2009 00:45   Część siódma - retrospekcje, przypadki, wspomnienia

Jak wszyscy wytrwali już wiedzą, Misio przeżywał swoje najgorsze chwile u miłego kolegi Piotrusia, jednak skoro nikt o tym nie wiedział, odłożymy to na później, żeby trwało to relatywnie tyle samo czasu w opowiadaniu i w rzeczywistości, tak więc dzisiejsza część poświęcona będzie miłym wspomnieniom z czasów Skorupy, Misia, a później Torpedy. Jak zwykle historie są prawdziwe, czasami być może odrobinę zmienione lub niejasne z racji zawodnej pamięci w moim wieku i wypalonego papierosami mózgu, czy też raczej jego resztek. A czasami po prostu dodane coś do czego trzeba by dopisywać tony tekstu, który i tak pokazałby sytuację w taki sam sposób, w jaki przedstawiam to ja. Mimo to nie miejcie złudzeń, to wszystko od pierwszej części włącznie wydarzyło się naprawdę.

Niecodzienna naprawa
Zakładam, że pamiętacie ten straszny wypadek na parkingu, kiedy to Misiowy durny mercek podbił oczko i pękł klosz od kierunkowskazu. Mniejsza już o tego mercedesa, kogo by to obchodziło, to on zaczął.. :P W każdym razie kiedy Pele zadzwoniło do mnie aby mnie poinformować o całym wydarzeniu (przy którym to oczywiście osobiście nie byłem) śmiałem się jak jakiś głupek (tzn z reguły się tak śmieję, ale śmianie się ze wypadku własnego samochodu.. no sami rozumiecie.. żałośnie głupie). Nawet moja kochana siostra stwierdziła, że trzeba być szurniętym żeby się z takich rzeczy śmiać. A ja się po prostu śmiałem ze skali zniszczeń, a jako że (niech on sobie sam mówi co chce) ufałem Pelemu naprawdę wystarczająco, żeby wziąć wszystko co mówił dosłownie, nie zadając zbędnych pytań i śmiejąc się ze zbitego klosza.

Kilka dni szukania (nie pamiętam już ile) i znalazł się zderzak na allegro. Ten co był niestety pękł, Piotruś upierał się żeby go spawać ale spawanie wyniosłoby tyle samo lub blisko tego co w miarę ładny używany. Coś około setki dałem za drugi - ciemno grafitowy, lakierowany. Lekko podrapany ale ryski były znośnie malutkie i praktycznie niewidoczne. A że Pele i tak otwiera niedługo lakiernię, to kolor w sumie nie ma wielkiego znaczenia.
Kwestia była jednak następująca - jedziemy śmiesznym misiem ze zdjętym zderzakiem, czy spróbujemy swoich sił sami i oszczędzimy na montażu... po zakończonym niewątpliwym sukcesem montażu kierunkowskazu :P postanowiliśmy jednak poradzić sobie sami ;]
Podjechaliśmy bezzębnym Misiem Torpedą do niedaleko mieszkającego wujka Pelego, miał narzędzia, wiertarki, piły, gumówki, spawarki i inne mniej lub bardziej potrzebne nam narzędzia, ale przede wszystkim kanał. Woleliśmy uniknąć słuchania wiecznie rozgadanego o głupotach Piotrusia, bo ta robota wymagała od nas skupienia ;P poza tym Piotruś zawsze wszystko wie najlepiej a potem wychodzą takie kwiatki jak zepsuta wiskoza a on twierdzi, że "wszystko przecież jest ok a tak to jest nawet lepiej bo się wam nie przegrzeje".
Poturlaliśmy się mimo deszczu i błota z dopiero co dostarczonym drugim zderzakiem do garażu Pelowego wujka.
Przystąpiliśmy do profesjonalnego montażu zderzaka.. jaki był nasz śmiech, kiedy stwierdziliśmy, że z jednej strony misia nie ma mocowania do zderzaka, a po drugiej stronie jest. W zderzaku podobnie.. tylko, kurtyna, odwrotnie :D Tak więc profesjonalni monterzy napotkali pierwszy schodek - ale przecież ani ja ani tym bardziej ambitne Pele nie odpuszczamy tak łatwo, o nie! Pierwszy pomysł był z trytytkami, czyli tymi takimi plastikowymi tymi co się je zaciska na zawsze o takie ząbki opaski plastikowe i potem już się ich nie da w drugą stronę.. no. Także pierwsza metoda montażu na trytytki (czyli prosto mówiąc "na Piotrusia" lub na "taksówkarza"). została przyjęta tak samo szybko jak obalona - po pierwsze nie będziemy się zniżać do poziomu Piotrusia, a po drugie i tak mieliśmy za mało trytytek ;P
Następnie opracowaliśmy plan B - nawiercenie otworów po wewnętrznej stronie zderzaka, złapanie i mocno związanie bliżej jeszcze nie określonym czymś (np. mocnym sznurkiem) tak aby było pewne że nie zleci, a wciśnięcie całości na miejsce przytrzyma zderzak wystarczająco aby zrobić kilka off-road'ów i niczego nie zgubić. Plan musieliśmy zmienić z racji braku sznurka, więc wujek Pelego niczego nieświadomy stracił około metra, może dwóch, przewodu elektrycznego który znaleźliśmy w garażu.
Całość nie wyszła aż tak profesjonalnie jak zakładaliśmy na początku, ale.. działało ;P trzyma się z resztą całkiem nieźle do dzisiaj ;)

Przewóz żywego towaru

Nie tylko mnie Pele woził Torpedą. Kiedy jeszcze Misio nie był Misiem, tylko Skorupą, wybrałem się pewnego pięknego słonecznego letniego dnia do schroniska ze swoją.. no powiedzmy dziewczyną (taką pijawką która mieszkała u mnie w domu, ale to zła kobieta była i mniejsza o nią). Na miejsce dotarliśmy spokojnie na rowerach, jednak wewnętrzny głos we mnie mówił mi "nie idź tam, bo te małe potwory cię złamią i zmuszą, żebyś któregoś wziął ze sobą!". Nie było to sumienie na pewno. Ale miało rację.. wróciłem z punią :/ tak mi się zrobiło żal jednej suczki że nie wytrzymałem, wziąłem.. dostałem prowizoryczną smycz i razem ze szczeniaczkiem, radosnym jak pół litra, wróciliśmy do domu.. do dziś jest to jedyne żywe stworzenie na tym świecie, które kocha mnie bezgranicznie i bezinteresownie. Nie tak jak tamta dziewczyna... w każdym razie jako że mieszkałem pół życia na walizkach, od tamtej pory za każdym razem kiedy zmieniałem mieszkanie i wynajmowałem coś innego, warunkiem był pies - musiałem mieć moją Weronikę (Werę) ze sobą. Natomiast razem z gratami psa się powieźć nie dało, a po całym dniu noszenia mebli nie chciało mi się już brać psa na smycz i drałować z nim przez całe miasto. W takich sytuacjach przydawał się Piotruś i jego Skorupa :) Wera dostojnie zasiadała na tylnej kanapie, uważnie obserwując drogę przed nami z między foteli i pilnowała ży jedziemy dobrze. Nigdy nie napaskudziła w Skorupie nawet kłakami, a jazda tym samochodem podobała jej się niezmiernie. Nawet jak później Piotruś podjeżdżał taksówką pod blok a ja akurat wychodziłem na spacer z moją kochaną punią, wydaje mi się, że pierwsze piszczała z radości na widok misia, a dopiero później szczekała na Piotrusia... ale to może moje osobiste uprzedzenie ;)

"lubisz to suko"

Wspomniałem kiedyś, dlaczego mój serdeczny przyjaciel dostał ksywkę Pele. Kto nie wie, z filmu pt JOB, gdzie był właśnie taki Pele, podobna mentalność i luzacko-poważne podejście do spraw doczesnych, cynizm i hipokryzja w najlepszym wydaniu ;) Pele z filmu miał natomiast jedną dziwną i do końca nie wytłumaczoną przypadłość podczas prowadzenia samochodu - mianowicie w najmniej odpowiednim momencie (np. na środku skrzyżowania przez które przejeżdżał, wciskał hebel w podłogę z okrzykiem "luuuuubisz to suko!" (przyp. dla moderatora - to cytat) i zatrzymywał z hukiem auto z zezem na oczach. Oczywiście mój przyjaciel nie ma zeza ani nie robi czegoś takiego (a przynajmniej jest to u niego kontrolowane.. jak sam twierdzi :P ), jednak Torpeda robiła takie rzeczy kiedy Pele ją prowadził.
Kiedyś bowiem coś się stało takiego, że misio przez krótki czas Misio totalnie nie chciał palić na benzynie, a jak już zapalił, totalnie nie było jazdy - szarpał, dławił się, gasł pozbawiając nas wspomagania na środku ronda itd.
Szczególnie jak jeszcze był tylko Misiem i bał się wody, to jak już na mokro jakimś cudem zapalił, robił właśnie takie numery. Biedne zapięte w pasach Pele przychodziło do pracy albo przyjeżdżało po mnie do domu całe w dziwny tiku jak rodem z choroby sierocej. Jazda wyglądała wtedy tak, że pół metra prawie palił gumę, a drugie pół gasł, i tak na zmianę. Jazda żabką była bardzo trudna i przypuszczalnie wzbudzała ogólny śmiech dookoła, ale nikt po za mną nie nabrał do Pelego tyle szacunku co ja, kiedy przyszło zatrzymać się w ten sposób pod górkę, potem ruszyć i to nie mając ręcznego hamulca... za to operowanie wszystkimi pedałami na raz należy mu się nagroda od TVN Turbo co najmniej, a dodatkowe wyróżnienie że potrafił w ten sposób dojechać kilka kilometrów na stację benzynową po paliwo, kiedy takie szarpanie było efektem braku gazu w butli LPG, a benzyny było już pewnie tyle co samych jej oparów.
Tak więc do dzisiaj wspominając dawne czasy Misia śmiejemy się, że może teraz na skrzyżowaniu Misio zrobi nam dowcip w stylu "lubisz to suko" ;)

Przebijanie numerów i zamiana tablic rejestracyjnych

Pojechaliśmy sobie kiedyś jak wiele innych razy na myjnię, coby Misio świecił się jak jajka na wiosnę ;P był najładniejszy jak był czysty, mimo że jego osobliwy dziwny kolor jest wyjątkowo stworzony dla brudasów, bo Misio musiał być już naprawdę nieźle ufajdany, żeby było to widać na nim. Myjnia jest nieopodal mojego domu, automatyczna na Lotosie - wyjątkowo delikatna i bardzo fajnie myjąca. Taniej było nie brać opcji suszenia, ale nawet jeśli takowa była to i tak zawsze po myciu zabieraliśmy się pod pobliski market meblowy i wycieraliśmy mokre pozostałości do sucha i na błysk :)
Tego jednego razu o którym mowa, musieliśmy kupić nowe ramki na tablice, ponieważ poprzednie uległy uszkodzeniom - jedna podczas sławnego już wypadku i akcji ze zderzakiem, a druga chyba ze śmiechu odpadła jak widziała w jakim stanie jest pierwsza. Same ramki były badziewne, ale były - szkoda było tylko fajnych napisów, które z Pelem wykleiliśmy (te ze zdjęć wyżej kilka odcinków dalej). Rad nie rad, wzięliśmy nowe ramki na stacji i przy okazji dosuszania i wycierania wzięliśmy się za zamianę ramek. Ja za śrubokręt, Pele to samo, odkręcamy tablice.
Nie minęło parę minut, a zajechała do nas prewencja z psem marki (tzn rasy) owczarek niemiecki. Ja się psów tej wielkości bałem po małej nieprzyjemności z bardzo agresywnym pitbullem sąsiada biegającym samopas po osiedlu, więc bardziej zaniepokoił mnie początkowo kolega panów policjantów. Podeszli do nas przedstawiciele władzy sądowniczej i wykonawczej na raz i do nas z jakimiś mongolskimi tekstami że "co wy tu robicie" i zaczęło się rozliczanie nas, że przecież my tu po cichu podmieniamy blachy, bo blisko jest auto-złom, bo pewnie nawet szmatami i śrubokrętem przebijamy numery :/ Spisali nas i pojechali, ale takiego chamstwa jeszcze długo nie zapomnę tym trzem policjantom. Nic nikomu nie robiliśmy a jeszcze musieliśmy się tłumaczyć z wycierania szyb o zmieniania połamanych ramek na tablice.


Takie i inne drobiazgi, które ciężko zapamiętać i opowiedzieć w ciekawy sposób jest bardzo trudno, jest przepełnione czasem Misia oraz od kiedy dostał swoje mongolskie imię Torpeda. Jednak te piękne czasy się skończyły i Misio bardzo cierpiał w miejscu niedoli na które sam go wysłałem. Następna część poświęcona będzie męce i śmierci mojego ukochanego Misia, którego imię Torpeda jest już nieaktualne, oraz wnioskami po których już nigdy nie oddam swojego samochodu w łapy kogoś, kto jest kolegą kolegi, a już szczególnie kolegą Piotrusia.
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |21 Cze 2009|, 2009 13:05   Część ósma - pandemonium

Misio stał sobie u kolegi Piotrusia w ciepełku i na sianku jak jezusek. Tak.. stał tak i stał, nie było wieści stamtąd dopóki sam się nie dopytywałem Piotrusia, a który tylko mówił że trzyma rękę na pulsie. Podobno ten kolega dużo ostatnio pracuje, nie za bardzo ma czas ale coś tam powolutku robił. Ja sobie spokojnie zbierałem pieniążki za naprawy, przez tych kilka miesięcy znalazłem już sobie nową pracę (dosyć blisko ostatniej) więc było odrobinę łatwiej.

Do pewnego niewinnego wydarzenia...

Podły prześmiewca

Jak wiadomo misio był daleko u mechanika, Pele jak umiał tak zarabiał "na swoim", nie raz robiliśmy jakąś robotę razem, bo akurat klientów z poprzedniej działalności nam nie brakuje, przychodzą wręcz sami. czasem przez drzwi, a czasem przez okno. W windowsie. Wobec takiej kolei rzeczy chodziłem do roboty na piechotę albo jeździłem taksówką - różnie, albo nie chciałem się spóźnić bo robiło się za późno na dreptanie, albo normalnie nie chciało mi się po całym dniu wracać już i dzwoniłem.

Pewnego dnia zadzwoniłem do Piotrusia (zwanego z resztą od kilku lat "małym głodem", jak ktoś go nie widział to nie zrozumie dlaczego, ci co widzieli - przeciwnie) i zapytałem czy może on jeździ bo z pracy lezem sobie i mi się nie chce. No nie jeździł, ale jeździł jego brat swoją niepotrafiącą pociągnąć Torpedy Lineą. Mnie tam rybka kto, więc lecę na dół z firmy, stoi biały brzydal. Ale widzę że nie wepcham się do przodu bo już ktoś siedzi, więc włażę na tył. Patrzę, a to właśnie kolega Piotrusia u którego stała Torpeda. Nie odzywałem się wiele, po tym jak na pytanie "jak tam leci" powiedziałem że pracowicie, żeby mieć za co odebrać Misia.

Cała droga do domu z nimi wtedy to był koszmar. Kolega Piotrusia (Pawełek) śmiał się niby, że tu nie ma po co wracać. Po zdaniu w którym padło stwierdzenie "skubany musiałem go przestawić to nie szło go ruszyć" i następnie "niczym się nie dało, dopiero jak podczepiłem ciągnik, to jak nie grzmotnie! dopiero się skurczybyk ruszył!" zaczęli się obaj śmiać. Mnie spłynęła cała krew w niższe mało szlachetne partie ciała. Kontrolnie się zaśmiałem licząc na to że podłapią temat i powiedzą coś więcej, jednak jedyne co usłyszałem to "ja bym się wcale na twoim miejscu nie śmiał..".

Czułem jakby mnie faktycznie zalała krew. Nie miałem jeszcze pojęcia z czego się śmiali, a już do dziś nie rozumiem dlaczego ich to tak bawiło. Może mniej samego Artura (brata Piotrusia), jednak Paweł śmiał się jak szatan. Dotarło do mnie, że taki to właśnie z niego mechanik i spec, bo o ile nie da mu się ująć umiejętności godnych złotej rączki, to chamstwo i perfidia tego typa mnie przerosła natychmiast.

Planowanie akcji ratunkowej

Wróciłem do domu z roześmianej Linei, usiadłem sobie na krześle i zacząłem się kiwać. Pomaga mi to czasami w myśleniu, a nie dlatego, że mamusia moja ukochana mnie nie przytulała czy coś. I tak sobie siedzę i się kiwam.. i myślę.. skoro tak, to nie mam zamiaru typowi płacić, tylko dlaczego Piotruś mówił, że typ coś jednak tam modził i poprawiał. Dlaczego tak się śmiał i co mogło tak "strzelić" i dlaczego musiał go wyciągać z szopy traktorem...?
Decyzja była jednoznaczna - muszę Torpedę stamtąd jak najszybciej ewakuować. Zmówiłem się z Piotrusiem na transport, z ważnymi papierami czy nie, musiał wrócić. Pele jak zawsze okazał dobre serce (do czego sam się nigdy nie przyzna, bo to przecież zimny i podły twardziel) i użyczył miejsca u siebie pod domem na wypadek nienaprawionego jeszcze zamka, co by Misia nie zwinęli mi otwartego spod bloku. W razie czego kupiliśmy parę litrów benzyny w 5 litrową butelkę, jakby się okazało, że nie ma w baku, bo go Pawełek podobno odpalał ileś razy i mogło nie wystarczyć na powrót, a po drodze stacji nie ma.

Misja: odbicie Torpedy z terenu wroga

Odbiór się jednak dziwnie opóźniał, to nie było Pawła w domu, to telefon nie miał zasięgu, to coś tam. W końcu jednak udało się go przyszpilić i zabraliśmy się ja, Pele i Piotruś jego taksówką. Dojechaliśmy na miejsce, Pawełek wesoły jak 5 złotych świruje sobie coś po podwórku rzucając śmieci (deski itp) na dach stodoły... tak.. faktycznie nie brakowało tam słomy. Szczególnie jak się okazało w butach Pawełka..

Podeszliśmy kawałek po dosyć pokaźnym podwórku z Pelem i Piotrusiem, bo Paweł szedł o ciągnik... gdyż jak stwierdził nawet nie ma co go tu próbować. Otworzył Pawełek dziurawą ze wszystkich stron na wylot szopę, po czym po dłuższej chwili oczom naszym ukazał się Misio... był tak makabrycznie brudny, że jak żyję tak usyfione samochody to widziałem co najwyżej w telewizji. Mi i Pelemu miny zrzedły momentalnie.
Wśród ślimaków, drzazg, połamanych desek i gnijącego siana stał mój kochany Misio. Stał dosłownie na felgach, bo w oponach jedyne co na oko było to wręcz podciśnienie, stał pod kątem, powiedziałbym że twarzą w dół i przodem do spleśniałej ściany szopy. Nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić na ten widok. Ku naszemu (bo chyba tylko ja i Pele przejęliśmy się całą sytuacją) przerażeniu stwierdziliśmy, że drzwi są niedomknięte, jednak próba wejścia do szopy o dotknięcia zwłok Misia skończyła się sporym zdziwieniem - nie sądziłem bowiem, że oddychanie wodą zamiast powietrza jest tak bardzo trudne... Tak, było tam tak wilgotno, że ciężko się nawet oddychało, a sądząc po obrazku jaki zastaliśmy, stał tam naprawdę długo...

Paweł podjechał swoim ciągnikiem, zaczepili się za hak, zaczęli wyciągać... wtedy wiedziałem już co autor dowcipu dnia o trzasku podczas przestawiania samochodu miał na myśli... - wszystkie 4 koła strzeliły tak, jakby ktoś łamał szkło. Misio pozbawiony resztek godności i swojej woli chcąc nie chcąc wyjechał ciągnięty sznurem za tyłek z szopy... nie macie pojęcia, jak on smutno i żałośnie wyglądał z przodu...
Przestawili traktor, zaczepili go tym razem za przód i jazda.. pociągnęli obdartego z godności Misia pod wyjazd z podwórka... tam Pawełek zapewne oczekiwał że jak nie sam to na pociąg się go zapali i pojedzie.. och, jak on się mylił..

Próba reanimacji

Piotruś nie przestając cwaniakować i udając że przecież jego kolega i tak zrobił mi łaskę trzymając tego grata u siebie kiedy ja nie miałem gdzie, wepchał się za kierownicę i dawaj go kręcić.. we mnie i tak zbierała już taka złość, że miałem ochotę ich wszystkich tam pozabijać, a Pawełka dodatkowo najpierw pociąć, posolić a na końcu żywcem poćwiartować. Im wszystkim było do śmiechu, Piotruś robił dobrą minę do złej gry, Pele stał w sumie jakby go wryło i słuchał tylko co mówią "spece". Tak więc Piotruś spróbował go zakręcić... cisza! Torpeda już się nie zaśmiała nawet raz.. Pawełkowi humorek dopisywał, wyniósł z z domu szybko prostownik i z radością stwierdził "dobra, pewnie się rozładował". My z Pelem wlaliśmy benzynę, bo sądząc po wskazówce co mogło i tak wyparowało, więc kręcenie nawet gdyby Misio się brechtał rozrusznikiem, nie wiele by dało. Podłączyli, "poładowali", po spaleniu papierosa lub dwóch próbują dalej. Kluczyk w prawo i... "heee..." przekręcony o max pół obrotu rozrusznik wydał z siebie dźwięk przypominający jęk dopiero co uśmierconego pacjenta podłączonego pod respirator. I tak raz, drugi.. trzeci... w kółko ładowanie, próbowanie..

Pobieżne oględziny zwłok

Pawełek zaczynał się irytować, jak sądzę tylko tym że miałby tego gruchota już z głowy a ten nie chce jechać. We mnie z chwili na chwilę zbierała wściekłość, gdyż z racji ładowania i próbowania miałem sporo czasu na zobaczenie co się z Misiem stało.
Oto, co zobaczyliśmy od razu:
Płynu chłodniczego w zbiorniku wyrównawczym nie było widać wcale, a nigdy ani go nie dolewaliśmy ani nie podbieraliśmy - przez wiele miesięcy poziom płynu nie zmienił się przecież nawet o centymetr, więc i po co. Pele nie wierząc w to co widzi odkręcił korek i zobaczył.. no tak.. nic nie zobaczył. Zbiornik był suchy jak pieprz.
Obudowa wentylatora, naszej wspaniałej śruby była połamana w kilku miejscach. Nikt nie potrafił powiedzieć dlaczego.
Radio wprawdzie miało panel, jednak było delikatnie mówiąc wyrwane z deski.
Na tarczach hamulcowych urosło spore brązowe futerko - to by rzucało światło na to, jak to Pawełek misia kontrolnie odpalał i przeganiał po podwórku, żeby się nic nie zastało. Podły kłamca..
Dekiel na rozrządzie zardzewiał, wszystko co tylko było w miarę miedziane również. Kable były w tragicznym stanie.
Akumulator był tak naprawdę zarżnięty, nigdy nie ładowany od czau kiedy Torpeda potulnie i z zaufaniem przyjechała w to przeklęte miejsce, które nazwałbym pandemonium - ostatnim bastionem pomiędzy naszym światem a samym piekłem. Radio było słuchane, nikogo nie obchodził akumulator.. przestało grać, to nawet nie zamknęli za sobą drzwi, czego efekty były dobrze widoczne na podłokietniku i tylnej kanapie - wyszła na welurze pleśń :(
Jakby tego wszystkiego było mało, pilot od zamka był uszkodzony, przycisk otwierania dosłownie wgnieciony do środka. Samemu nie chciało mi się wierzyć jak w domu odkryłem, że nawet bateryjkę mi zwinął z pilota...

Na tarczy do domu

Misio nie zapalił. Odgłosy wydawał takie jakby zastał się rozrusznik, to nie miało już sensu. Ja siedziałem w Misiu i z trudem powstrzymywałem złość i łzy. Pele stał na zewnątrz przysłuchując się rozmowom, ja już nawet nie chciałem tego słuchać, i może dobrze, bo pewnie jedno zdanie więcej poza tym co widziałem sam i naprawdę kogoś bym uszkodził tam. Pele wie, że mogłoby się to skończyć bardzo źle, więc tylko gestami przez szyby dawał mi znać żebym siedział, a na stronie po cichu mówił żebym dał sobie spokój, nic to nie zmieni a potem on mi powtórzy co słyszał.
Pawełek stracił cierpliwość, zalecił szybkie pompowanie kół agregatem z lodówki, linka do taksówki Piotrusia, za Misia i... "zabierajcie mu to z podwórka". Mało brakowało a byłoby to ostatnie co w życiu powiedział ten bezduszny, bezmózgi i tępy przedstawiciel ostatniego ogniwa w łańcuchu pokarmowym.
Pele wsiadł w Torpedę, Piotruś zaczął ciągnąć zwłoki mojego ukochanego samochodu. Na lince jakimś cudem odpalił, na tyle tylko żeby wejść na obroty i zgasnąć, a tylko siłą pędu pozostając na biegu ponownie zapalić na biegu. Tak naprawdę okazało się, że Torpeda potrafi się turlać właściwie bez akumulatora... w tym też stanie zwłoki Torpedy dotarły resztką sił do Pelego, gdzie stał i płakał kilka dni, że tak mogłem wysłać go w paszczę lwa, bezbronnego i niewinnego. W drodze powrotnej zauważyliśmy jeszcze jeden dziwny objaw, przy skręcaniu kołami wydobywał się jakiś dziwny dźwięk, jakby koła zaczepiały o zderzak albo sam nie wiem o co. Z jednej strony też był dosyć niski, dziwnie niski z przodu z prawej strony.

Jeździł, poza lękiem przed wodą nie sprawiał problemów, nic się nigdy specjalnego nie działo, teraz bezużyteczna sterta złomu targała moje sumienie, jak mogłem do tego doprowadzić.. dlaczego ten człowiek to zrobił, co nim powodowało i jak tu teraz zaufać koledze, kiedy prosisz go o przysługę...? O tym i innych rzeczach, podjętych próbach napraw.. następnym razem.
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |22 Cze 2009|, 2009 00:06   Część dziewiąta - mądry Micro po szkodzie

Własne sumienie, a prawidła życia

Resztki Torpedy stały sobie radośnie pod domem Pelego, czekając na jakieś zbawienie.
Problem nie polegał już tylko na znalezieniu funduszy i mechanika. Polegał na znalezieniu kogokolwiek, kto nie zepsuje więcej niż naprawi. I wiecie co, to jest tak jak z dentystami - zawsze kiedy człowiek pójdzie do innego (bez względu na powód), słyszy tę samą śpiewkę na temat tego co już się ma w szczęce, a w stylu "o matko, a co za mongoł to robił, nie zna się nic, co on robił w szkole, chyba trepanacje czaszki kamieniami". Nie ważne do którego się zajrzy, i tak wszyscy potrzebni to barany itd. No nie jest tak? Każdy poprawia po poprzednim a wszystko się kończy kanałem albo nowym zębem pomimo, że cała sprawa zaczęła się od "malutkiej, prawie dziurki, którą można by tak tylko dla własnego spokoju".
Jak więc można znaleźć mechanika, który nie będzie narzekał na poprzedniego albo nie załatwi mi blaszanego biedaka jeszcze bardziej? Komu w takim razie zaufać, jeśli nie swoim?
Prawdę mówiąc moje postępowanie przez całe życie sprowadzało się do żadnego robienia niczego po znajomości, ani dla mnie ani dla kogoś. Nie dlatego, że jestem niekoleżeński. Jeśli chcę coś dla kogoś zrobić to zrobię to z wielką chęcią, bez jego proszenia o "zniżki", specjalne traktowanie i tak dalej. To samo, kiedy ja się zgłaszam do serdecznego kolegi do sklepu, nie oczekuję od niego nie wiem jakich zniżek ani czego jeszcze - oczekuję od niego żeby zrobił dobrze to, za co ja mu mam zamiar zapłacić jak każdy inny - nigdy nie czułem się lepszy tylko dlatego, że kogoś znam, a ktoś inny nie. Dlaczego więc zrobiłem to tym razem? Dlaczego uwierzyłem, że u znajomego mojego kolegi będzie lepiej niż pod stacją benzynową? Pewnie się nie dowiem..

ASO pod domem Pelego

Pele nie popełnia takich błędów jak ja. Mimo, że jestem od niego dużo starszy, często okazuje więcej rozumu a mniej naiwności niż ja. Aby tego było mało, ten chłopak we wszystkim pomaga mi bezinteresownie (chociaż papla głośno dokładnie co innego, no ale taki on już jest.. typowy Pele). Faktem jest, że kiedy może to pomaga i nie traktuje tego wdzięcznościowo. Z drugiej strony ja robię tak samo, więc nie ma o czym rozmawiać, kiedy któremu z nas coś trzeba.
Tak było i tym razem. Pele użyczyło mi miejsca, tymczasowo pod jego domkiem, przynajmniej do czasu kiedy będzie można zabrać Misia i postawić bezpiecznie u mnie na parkingu. W dodatku, po tym jak wziąłem niezwłoczny urlop czwartek-piątek (tak aby mieć weekend i parę dni na naprawy), sam chętnie się ze mną przyłączył i pomagał mi jak umiał.
Pierwszego dnia urlopu Gargamel przydymił po mnie pod blok, ja zabrałem co miałem, jakieś narzędzia, lutownice, kleje i inne mniej lub bardziej potencjalnie potrzebne rzeczy i przyjechaliśmy do Misia.

Pierwsze czym się zajęliśmy to centralny zamek. Pilot nie działał, był zniszczony u skunksa w Bożym Darze (znaczy u Pawełka). Przyniosłem ze sobą zapasowy, licząc na to że przynajmniej tyle będzie z głowy.. jednak mimo błyskania diodką i teoretycznego działania, zamek nie reagował już na tego pilota. Zacząłem podejrzewać centralkę, ponieważ kiedyś ten pilot działał, bo sam się nim bawiłem. Co mogłem zrobić, to przełożyć bateryjkę do zniszczonego i zobaczyć co będzie - szczęśliwie rozwalony był przycisk do otwierania, z którego dało się wyjąć przycisk i sprawdzić pilota - na szczęście łapał. Kwadrans lutowania powierzchniowego i z dwóch pilotów zrobiłem sobie jednego. W prawdzie teraz w razie czego nie mam już backup'u, ale wiem, że mogę go zamknąć i potem otworzyć, przy czym to drugie z kluczyków było mało wykonalne (nie licząc bicia szyb).

Następnie spróbowaliśmy wykombinować, dlaczego Misio nie chce się zamknąć. Oczywiście przy pootwieranych szybach co by w razie totalnej padaczki akumulatora dało się.. jakoś ręcznie bez bicia ;) Naciśnięcie przycisku na pilocie powodowało że się zamykał i natychmiast otwierał. Dlatego z resztą od początku pojechał do Pawełka.. bo się bałem go zostawiać otwartego a tamten miał zobaczyć co to i ewentualnie naprawić, przecież się na tym znał.. pierwsze więc co padło nam laikom na myśl, to wymiana imitującej od zawsze immobiliser klamki zewnętrznej od kierowcy. Odstawała bardzo, więc wydawało się to logiczne, że skoro kiedyś otwierał się po jej przyciśnięciu do drzwi, to pewnie teraz coś z tą klamką gorzej i dlatego się nie zamyka. Pojechaliśmy na szrot, po czym po kilku perypetiach, takich jak biadoleniu, że tego już nie ma i pukaniu nam w głowy że "co wy se myślicie szukając czegokolwiek do scorpio", po czym znalazła się super fajna klamka do misia zawieruszona w częściach do poloneza... jak weszliśmy tam żeby przeszukać klamki na zapleczu to już mało ważne ;P Najważniejsze, że wróciliśmy z klamką, której nie da się dostać :)
Kto nie wie jak rozbierać przednie drzwi do MK1 niech poszuka po forum.. ja nie szukałem ale miałem przyjaciela z którym po kilku dłuższych minutach daliśmy radę. nie było to takie trudne jak się wydawało. Doszliśmy do klamki, podmieniliśmy ją, zadowoleni jak pół litra sprawdzamy zamek.. kurka, to samo :/ Jakimś cudem nawet składanie drzwi obyło się bez ofiar. Nie było się czego czepić, ponieważ nawet rozebranie jakże sterylnego siłowniczka w drzwiach kierowcy niczego nie zmieniło, chodził idealnie jak nowy. Swoją drogą byliśmy zaskoczeni poziomem czystości pod boczkiem i tym dziwnym czarnym gumo-klejem który pięknie się łączył ze sobą ponownie po delikatnym odcięciu go nożykiem.

Po dogłębnym przyjrzeniu się wszystkim drzwiom, wyszło nam z Pelem, że w prawych przednich drzwiach nie chowa się ten skobelek ze znaczkiem przy samej klamce wewnętrznej. Dobrze, że już umiemy rozbierać drzwi... :D z radochą zabraliśmy się za drugie. Wyjęliśmy tą klamkę (wewnętrzną), okazało się że wystarczyło WD-40 aby ruszyć ten skobelek. Pierwsza część naprawy została zakończona kolosalnym sukcesem - Pierwsze co Misio odzyskał, to centralny zamek.

Zeszło nam 2 dni na drobnych mało autoryzowanych naprawach tego i owego. Nie chciałbym teraz wchodzić w szczegóły, bo to każdy już czytał sto razy na tym forum, w każdym razie było to wszystko co mogliśmy zrobić we własnym zakresie jak mycie przewodów, poprawianie kabli, zakup akumulatora, odłamywanie tylnych drzwi od uszczelek, podobnież otwarcie zapieczonego i zastanego szyberdachu, pompowaniu kół, czyszczeniu syfu z wnętrza itd.

Nowe życie, mechaniczne życie

W końcu Misio zapalił! Zapalił i co najważniejsze nie zgasł! Byliśmy w niebo wzięci - masa godzin pracy uczczona relatywnie żywym zombie Misia. Z ciekawostek wspomnę, że ku naszemu zdziwieniu zaczęło grać radio - tzn odpaliła się płyta która była w nim, ale nie nasza... było to jakieś chore disco z pola, majteczki w kropeczki i jakieś inne mało dorosłe bzdety. Wyjąłem płytę, jak zwykle w takich sytuacjach ja i Pele mieliśmy podobne myśli - płyta Pawełka.. po wymyśleniu kolejnych kilku rodzajów tortur, obgadania go i sklęcia na czym tylko świat stoi.. rzuciłem płytą dalej niż widziałem - koniec miłosierdzia, nikt więcej mi Misia niszczyć nie będzie. Złapałem za telefon i ascetycznym acz mało przyjaznym jak nigdy tonem, oznajmiłem Piotrusiowi że minął prawie rok od obiecanej chłodnicy, za którą to z góry odpłaciłem mu się przysługą, na którą mało kto się mógł zdobyć. Wystarczyło go zbesztać i zmieszać kontrolnie z błotem przy okazji oznajmiając mu po raz kolejny co myślę o nim i jego kolegach - chłodnica znalazła się momentalnie razem z wentylatorami. Miał to Piotruś załatwić na swój koszt, a ja miałem zamiar patrzyć na ręce jemu oraz umówionemu przez niego mechanikowi oraz następnie elektrykowi. Nie zostawię więcej mojego skarbu bez nadzoru, nie tym razem. Podczas gdy Piotruś kombinował chłodnicę, ja załatwiałem sobie czas i inne środki na naprawę.

Misio w prawdzie dyszał, jednak nie było to jeszcze życie. Prawe przednie koło tkwiło praktycznie w nadkolu, podczas gdy lewe nie. Był wyraźnie za niski z tej jednej strony. Nadal przy skręcaniu kołami wydobywał się od czasu do czasu dziwny, głuchy, niski brzęczący dźwięk, niby pękającej bardzo grubej struny. Mimo starań, nie doszliśmy z Pelem co to było. Kanału żeby zobaczyć to od spodu nie mieliśmy, a przód był już za niski aby pod niego wejść metodą nieinwazyjną. Wyraźne ślady parchatej rdzy wyszły po feralnym postoju dość nieładnie. Misio zawsze miał jakieś swoje niedoskonałości, jednak różnica pomiędzy poziomem zardzewienia ~3 miesiące wstecz a tym co zastaliśmy po powrocie od Pawełka, była jak opryszczka małolata do poparzenia 2 stopnia. Porobiłem zdjęcia, podeślę jak tylko znajdę na to moment aby je obrobić/przygotować do forum. Do tego wszystkiego niepokojąca pleść na welurze - nie możemy tego zlekceważyć, póki są to jeszcze relatywnie małe kropki - umówiłem już Misiowi pranie chemiczne całego wnętrza, z plastikami i wylizaniem nadmuchu włącznie. Nie mieliśmy benzyny, trzeba było dolewać doraźnie po kilka litrów, żeby było go tylko jak kręcić, gazować i sprawdzać. Gazu niestety nie mieliśmy jak sprawdzić, bo tego w bańce nie da się przytachać, a wyjazd nim bez przeglądu i w stanie mimo wszystko bliżej nieokreślonym było zbyt ryzykowne.

Najgorsze było w całej weekendowej sytuacji, naprawach i poświęconym Misiowi czasie, coś innego.. mianowicie.. nie wiem jak to opisać, ale to był już zwykły stary 20 letni samochód. Nie potrafiłem w nim znaleźć "tego czegoś", mimo całego serca jakie obaj z Pelem włożyłem w niego przez te kilka dni. Wydawał mi się taki kompletnie bezduszny, sterta złomu i kompletny wrak udający wieczną skarbonkę. Coś mnie od niego w głębi odpychało.. to już nie była moja kochana Torpeda. Mówi się czasami, że "tak cię urządzę, że cie własna matka nie pozna". W prawdzie ze mnie matka taka sama jak z krowiego placka pizza, jednak on był dla mnie jak dziecko, a teraz wiem co to znaczy, kiedy ktoś tak urządzi prawie już kogoś, przedmiot który się już zdążyło pokochać. I nie chodziło już tylko o połamane plastiki pod maską, pourywane kable czy spuszczony płyn z chłodnicy (była suchutka, mimo że w przewodach był jeszcze płyn, więc podły... (każdy wie kto) po prostu ukradł nawet to, bo innego wytłumaczenia nie widzę. Bardziej chodziło już o to takie wrażenie.. był zimny, warkotał tym silnikiem koślawo, ale był martwy. Uszła już z niego w moich oczach dusza, którą miał. Taki.. mechaniczny, zaprogramowany, bez życia.

Mimo to postanowiłem jakoś zrekompensować Misiowi krzywdę. Co mogłem postarałem się załatwić sam i poprawić, czego nie byłem w stanie ani ja ani Pele, zostawiłem dla jakiegoś mechanika, któremu już założenia miałem zamiar patrzeć na ręce, a w razie tylko krzywego spojrzenia na Torpedę posłać mu ostrzegawczy strzał w tył głowy. Historia zakupów części, jazdy na sznurkach za Gargamelem i wyrywania Misiowi jego kochanej śruby z zepsutą wiskozą... następnym razem.
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |22 Cze 2009|, 2009 17:05   Część dziesiąta - Lech to bardzo dobre piwo.. tzn kolega.

Nowy mechanik

Piotruś dobrze przyciśnięty do muru przyniósł grzecznie jak to dobry piesek powinien nową obiecaną rok temu chłodnicę z wentylatorami elektrycznymi. Prawdę jednak mówiąc, jak ją zobaczyłem, zacząłem wątpić czy ją chcę - calutka szara od tlenku, wyglądała tragicznie i nie dałbym nawet Piotrusiowej nic nie wartej głowy, że nie kapie z niej. Ale wentylatory się leciutko kręciły i jak to Piotruś - dawał sobie uciąć różne rzeczy za sprawność wiatraczków, oraz w ogóle całej chłodnicy, jak również za to, że jeździł z tą chłodnicą wcześniej Skorupą zanim zamienił na wiskozową "śrubę". Stawiał przypuszczalnie aż tyle na szali ponieważ nie miał części ciała które dawał sobie uciąć za to, albo też tyle warte jest jego życie dla niego samego co i teraz dla mnie.
Piotruś więc umówił jakiegoś postronnego mechanika (żeby nie było już jego kolegów, bo o tym też się nasłuchał ode mnie do znudzenia) i podjechaliśmy akurat bardzo niedaleko domu Pelego, nie miałem pojęcia że tam w ogóle jest jakiś warsztat. Oczywiście był to jeden z ostatnich razów kiedy Piotruś miał prawo usiąść w Misiu z lewej strony, czekałem tylko aż załatwi co obiecał. Na słowo Piotrusiowego honoru ze sprawną w 200% chłodnicą która była kiedyś w Skorupie (trzymał ją w garażu) pojechaliśmy do pana Leszka na montarz.

Pancernik

Już w miarę jeżdżącymi zwłokami jakoś doturlaliśmy się do pana mechanika. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu stwierdziłem, że znam mordę tego typa... Lecho... pamiętam tego Lecha z zerówki! Od początku był on trochę niepełnosprytny, lekko stuknięty, żeby nie rzec zdrowo rąbnięty i ogólnie z samej twarzy kojarzył się z tym samym co Korki Taczer. No ale wyglądało na to, że to on jest tym mechanikiem... postanowiłem mimo wszystko zachować zimną krew, nie dać się poznać i zaryzykować poznanie gościa.
Kiedy podjechaliśmy na podwórko, wyszliśmy do Lecha.. Lecho się odwrócił żeby zobaczyć kto przyjechał.. tak śmiesznie trochę się zaśmiał i z taką dziwną radością krzyknął: "Ooo! Pancernik przyjechał!!" Za ten tekst już go polubiłem :]
Lechu siłą rzeczy jest w moim wieku, twarz mu została taka trochę nie bardzo, ale widać było że poza tym że dziwnie się z nim rozmawia i on się tak nie do końca normalnie zachowuje i śmieje, to jednak zna się na tym co robi... sposób w jaki trzyma narzędzia, modzi różne rzeczy w tych swoich śmiesznych łapkach i praktycznie z zamkniętymi oczami sięga na ślepo gdzie chce i trafia w co chce (odkręcając np. coś pod silnikami :D ) bezsprzecznie dowodził, że ma smykałkę do tej roboty.

Prawdziwa złota rączka wyszła z Lecha jak przyszło montować Piotrusiową chłodnicę. Ale po kolei.
Pierwsza reakcja Lecha na widok chłodnicy - tępy acz szczerze szyderczy śmiech. To by wyjaśniało co myślał o jej sprawności, oraz jak się następnie okazało przydatności takowej w Torpedzie. Lechu jednak zrobił mądrą (na ile tylko mu ten wyraz twarzy pozwalał) minę, zapalił papierosa i stwierdził, że jakoś damy radę.
Lechu (tak jakoś wszyscy na niego tam mówią, i ja przywykłem już) wziął tą chłodnicę i stwierdził, że nie pasuje. Na oko, bez otwierania nawet maski Torpedzie. Zdziwiłem się, myślę: albo jednak Lecho jest tak beznadziejnie głupi, albo tak niewiarygodnie obeznany. Piotruś oczywiście na grób swojej babci zarzekał się, że dokładnie ta przecież jeździła w Torpedzie zanim ją sprzedał, że jak ulał tylko odkręcić przewody płynu, odkręcić i machnąć drugą. Lecho oponował, więc Piotruś uparł się i poszedł twardo w zakład, że właśnie to on ma rację. Lech w momencie ucieszył się jak zimne piwko i podniósł maskę Torpedy. Jakże cenna była mina Piotrusia, kiedy nie miał pojęcia co Lecho chce od tej chłodnicy, a Lechu pokazał mu palcem, że z przewody (wejście płynu i wyjście z chłodnicy) są dokładnie po odwrotnych stronach, a ta chłodnica którą przyniósł Piotruś dodatkowo miała 3 otwory na płyn, a Torpedowa tylko dwa... Wtem Piotruś zaczął zmieniać temat i nadawać w trybie niezciszalno-radiowym, jak to on zwykle, o czymś innym, ale kątem oka patrzył na mnie czy przypadkiem nie wyjąłem mojej klamki z którą się nie rozstaję, bo wiedział że tym razem jestem w stanie strzelić mu w plecy. Prawdę mówiąc dla mnie zabić Piotrusia to jak splunąć.
Lechu popatrzył, podrapał się w zad, zapalił 6 (od naszego przyjazdu) papierosa i stwierdził, że da rade. Ale to będzie kosztowało ekstra. Ja miałem to gdzieś, bo to Piotruś miał sponsorować chłodnicę, z resztą trzymałem kurdupla na muszce i nie bardzo mógł się teraz wycofać, bo o ile szkoda mi na niego śrutu, to z lubością przywiązałbym go za ten zakłamany łeb do Misia i pociągnął parę kilometrów do Pelego, a następnie, żywcem czy nie, zakopał.
Tak więc Lechu wziął jakieś te swoje dziwne narzędzia, ledwo kręcącą się wiertarkę, kawałek jakiejś blachy... i zanim zdążył spalić kolejne 6 papierosów, po kilku kursach do szlifierki, tokarki, imadła, większego niż jego własna głowa młota... chłodnica była wyjęta z Torpedy, śruba zdemontowana, a nowe wentylatory razem z mocowaniem przełożone i solidnie przytwierdzone do starej chłodnicy. No to chłopak prawdę mówiąc mi zaimponował... bez zbędnych ceregieli zrobił o co go poprosiłem, przy czym przyznał mi rację, że lepiej zostawić tą co jest, bo ta druga jest tyle samo warta co Piotrusia słowo. Ułożyłem się spokojnie w Torpedzie, wcześniej pozbierałem graty które zostały do bagażnika, i odchyliłem sobie fotel do tyłu. Tak jakoś czułem się znużony, a widok pracy Lecha napawał mnie spokojem i sennością. Piotruś latał w kółko ciągle obok Lecha, nie przestając gadać.. i tak nikt kurdupla nie słuchał, Lecho tylko kontrolnie czasami dostawał napadu tego swojego dziwnego "zaśmiania się" - wątpię, żeby był to ukłon w stronę żenujących dowcipów Piotrusia, o tak wyrafinowane maniery Lecha mimo całego szacunki jaki mam do niego, nie podejrzewałbym swojego dawnego kolegi.

Leżąc sobie i błogo odpoczywając w Misiu rozmyślałem o kilku rzeczach. Między innymi o tym czy Lechu w ogóle mnie kojarzy.. nie przyznawałem się z dwóch powodów: pierwszy, ponieważ nie chciałem żeby mnie traktował w żaden sposób po znajomości. Po drugie... z Lechem chodziłem do zerówki, ale też do 1 klasy podstawówki... siedziałem z nim nawet w pierwszej ławce w środkowym rzędzie i w tym to miejscu miał kiedyś miejsce mały incydent między nami, który zakończył się wbiciem Lechowi długopisu w dłoń. Chociaż tak naprawdę nie tylko wbiciem.. szczerze mówiąc to przebiłem mu dłoń na wylot na samym środku. Zastanawiałem się czy ma jeszcze ten przyprawiony przeze mnie stygmat na łapie, oraz czy w tym wypadku szczególne traktowanie po znajomości nie miałoby jeszcze jednego ukrytego dna.
Inna rzecz jaka mi chodziła po głowie, to jakby nie patrzeć utrata jednej z najcenniejszych rzeczy w Torpedzie - śruby :( Z jednej strony musiałem to zrobić, a z drugiej tym zabiegiem pozbawiliśmy go jego sławnego imienia i jak już nie patrzeć najbardziej charakterystycznej cechy. Parę dni wcześniej przytargaliśmy zwłoki torpedy odarte z godności, z zamordowaną duszą, a teraz w tym właśnie dniu Misio stracił ostatecznie nawet swoje imię. Było mi trochę przykro z tego powodu, tak naprawdę nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić - przecież był to tylko kawałek metalowego potwora, samochód jak setki milionów innych, co najwyżej przedmiot.. tylko sporych rozmiarów.. a jednak czułem się dosyć dziwnie rozmyślając, co ja mu najlepszego zrobiłem zsyłając do tamtego głąba.

Docierało do mnie powoli, że ja naprawdę żywię jakąś bliżej nieokreśloną formę uczuć do tej maszyny. Tak się akurat złożyło, że kilka dni wcześniej wpadł mi w ręce film Disneya pt. WALL-E. Możecie się teraz ze mnie śmiać, ale popłakałem się na tym na końcu jak dziecko. A kto nie widział tej bajki musi w trybie pilnym nadrobić zaległość, bo jest to coś co powinien zobaczyć każdy kierowca, który kocha lub co najmniej ceni sobie swój samochód lub jakąkolwiek inną rzecz martwą. Zastanawiałem się nad tym, czy urządzenia tego typu, jak to kiedyś robot "Johnny 5" z filmu krótkie spięcie który za małego już pokochałem, w ogóle mogą coś czuć lub czy jest możliwe zaszczepienie w nich w jakiś sposób osobowości, uczuć. A jeśli tak, to idąc przykładem tych robotów, jak bardzo kruche byłoby takie "życie", jak łatwo można pozbawić tego przedmiotu duszy, która kształtowała się w nim przez wiele wiele lat?

Z tych właśnie przełomowych i filozoficznych rozmyślań wybił mnie Lechu.. skubaniec.. kłapnięciem maską :D Skończył. Jak wcześniej uprzedził, nie podłączył wentylatorów lojalnie przyznając, że na tym się nie zna na tyle, żeby zrobić to jak należy. Za to właśnie (pomimo kłapnięcia które wybiło mnie z ekstazy na Misiowym fotelu za które miałem ochotę go trzasnąć tak samo) Lechu zebrał u mnie kolejne punkty na szacunek - mógł próbować, ale nie chciał i uczciwie powiedział dlaczego.
Przyszedł czas na zapłatę, też przecież uprzedził wcześniej, że policzy sobie ekstra za robienie z dwóch chłodnic jednej. Uzupełnił ubytek płynu wodą, wstępnie odpowietrzył układ i rzucił swoją zaporową cenę.
Prawdę mówiąc zamarłem, kiedy powiedział ile chce - nie byłem pewny czy dobrze słyszałem, ale nie dopytywałem.. to on tam pracował więc miał prawo żądać ile uważał. Wziął więc swoje 20 (słownie: dwadzieścia) złotych i radośnie poklepał, jak sam go nazwał, Pancernika na pożegnanie.
Pojechaliśmy więc z powrotem do Pelego.. bez tego huku już z wentylatora, bez ciągu wstecznego, rozstępowania się wody i tumanów kurzu za nami.. jakoś tak dziwnie cichy się zrobił... po raz pierwszy usłyszałem jak brzmi tak naprawdę silnik Misia!
Ponownie zakochałem się w nim, dźwięku tego motoru jaki wydaje pomiędzy 2 a 5 tys rpm mógłbym słuchać zamiast kołysanki, to prawie najpiękniejsza muzyka jaką słyszałem do tej pory.. pomimo wielu jeszcze rzeczy jakie zostało do zrobienia, postanowiłem sobie, że nie pozwolę mu zniszczeć do reszty, zrobię go na nowo wszelkim kosztem.

Hamownia

Po mniej lub bardziej śmiesznych/trudnych naprawach na podwórku u Pelego, przyszedł czas na poważniejszą robotę. Niezwłocznie musieliśmy uruchomić Misia tylko tyle, żeby mógł przejść przegląd - inaczej nawet nie dało się nim zajrzeć do nikogo na mieście żeby cokolwiek naprawić. Jednak brak ręcznego hamulca skutecznie uniemożliwiał przejście badania - i tak koło się zamykało. Byliśmy na stacji kontroli nawet i próbowaliśmy to gościowi tam wytłumaczyć (tak samo prośbą, jak i kilkoma banknotami), że musimy mieć papiery żeby zrobić ten ręczny bo od razu się go czepił - nic z tego. Wygonił nas, łaskawie tylko pozwolił przejechać się po diagnostyce, żeby znaleźć inną dziurę w całym i udowodnić nam że on jest tu ważniejszy.
Sama wizyta u diagnosty była jednak cokolwiek ryzykowna nie tylko ze względu na brak papierów podczas dojazdu na stację kontroli. Misio przecież miał odpięte wentylatory... a długotrwały postój, gazowanie go na hamowni i inne męczęnie po woli acz sukcesywnie podnosiły temperaturę silnika, który poza płynem z wodą nie miał innego chłodzenia.
Mimo to Misio dzielnie sprawił się na diagnostyce. Poza brakiem ręcznego wyszło, że to dziwne obniżenie to jednak nie wylany amortyzator (jak sugerował Piotruś tępa pała). Nadal wprawdzie nie wiedziałem co to, ale sprawność przednich amorków wyszła na komputerze 80%!! Przecież to jak nowe! Tylne miały nie wiele mniej bo 75% i 76%. Hamulce wyszły mimo futerka jakie urosło na tarczach podczas postoju w szopie tak samo nieźle. Światła dobrze ustawione, maglownica była kompletnie do naprawy/wymiany, ale poza około 45 stopniowym zezem kierownicy w lewo i ręcznym, przegląd przeszedłby drań wzorowo.
Tak więc facet pokazując swoją wyższość nad nami i tłumacząc dlaczego nie podbije nam przeglądu, stał nad nami (nade mną i Pelem) jak kat nad grzeszną duszą. Pele tak słuchał i słuchał, w końcu wsiadł do Misia, ja siedziałem już dłuższą chwilę zastanawiając się ile weźmie za swoje chamstwo. Pele zapalił misia żeby zjechać z kanału, facet poszedł za nami, zaczął coś liczyć i przypuszczalnie miał rzucić już jakąś kwotą, jednak Pele zadziornie powiedział "dziękujemy!" po czym zostawił sporą część tylnych opon na ślicznych kafelkach i z piskiem odjechał ze stacji diagnostycznej... niniejszym Misio też podziękował.
Ja zadowolony że nie płaciłem znów za nic, Pele natomiast z szatańskim uśmiechem na ustach, wróciliśmy do Pelego.

Zostało teraz wymyślić co zrobić, aby można było pojechać do elektryka który weźmie pieniądze od Piotrusia za podłączenie wentylatorów. Nie chciałem ryzykować bez papierów. Drugą ratę OC zapłaciłem w końcu, miałem też wyliczone na przegląd. Co więc z tym ręcznym? Jak to zrobić, żeby go naprawić albo móc pojechać legalnie na naprawę? O tym już następnym razem...
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |23 Cze 2009|, 2009 14:12   Część jedenasta - nie tylko ludzkie życie jest kruche

Lechu jako lekarz pierwszego kontaktu Misia

Lech to całkiem niezłe piwo jest nawet, nie raz uleczyło takie dolegliwości jak pragnienie, środek obniżający niebezpiecznie wzrastający poziom krwi w alkoholu, czasami bywa bardzo przydatne jako rescue-beer rano bo dłuższym leczeniu dnia poprzedniego. Okazuje się, że Lech to także całkiem niezły lekarz mieszkający i posiadający nawet dość pokaźny gabinet w Szopinku. Rozumiem teraz skąd tam takie kolejki... jako lekarz rodzinny przyjmuje całe tłumy pacjentów, a to jeden z tych z lekarskim powołaniem do swojego zawodu. Jeśli przymknąć oko na jego dość osobliwe, niepełnosprytne zachowanie, to naprawdę czapki z głów. Nie dosyć, że na tym co robi - mechanice - zna się doskonale, to nie czaruje nikogo kiedy ma wątpliwości do swoich możliwości, kiedy jakaś naprawa zahacza np. o elektrykę, nie pędzi za pieniędzmi. Robi to, bo lubi. I lubi to robić.
Postanowiłem więc, że Lechu będzie lekarzem pierwszego kontaktu dla Misia, ponieważ jeśli tylko Lecho nie potrafi czegoś zrobić albo woli się nie czepiać, zawsze wie do jakiego innego, z naciskiem na "dobrego", lekarza dać skierowanie. Szczęśliwie Lechu przyjął Misia do swojej kliniki, znalazł mu nawet miejsce na podwórku (jak sam przyznał - z sympatii do tego "dziwnego" samochodu, jakoś go polubił i sam nie wie dlaczego). Tak więc nie musiałem się martwić o postój misia w trakcie dzwonienia po szpitalach i kostnicach, a potem oczekiwania na narządy wymagające wymiany. A trochę tego się nazbierało...

Pieczątka w dowodzie

Tak czy inaczej nie mógł się nam minąć ten nieszczęsny przegląd. Umówiliśmy się z innym diagnostą na innej stacji, co by tam spróbować szczęścia. 30 zł w dowodzie rejestracyjnym miało dać mu do myślenia.
Sprawa niespodziewanie została załatwiona bardzo szybko - na hamowni tylko, Pele nauczony doświadczeniem z poprzedniego razu przezornie wcześniej wyłączył wszystko (co by się nie świeciły z tyłu żadne światła :P ) i z demonicznym uśmiechem tylko czekał aż Misio pokaże im, co to znaczy mieć hamulec bez włączania silnika :D Kiedy miły pan powiedział żeby zaciągnąć ręczny, pele wcisnął pedał hamulca w podłogę i zadziornie podciągnął totalnie odpiętą od wszystkiego dźwignię :D Pan wydusił z siebie tylko takie "łaaał..." na widok Misia stającego dęba po zblokowaniu kół.. tak więc po lakonicznej rozmowie pan przyjął opłatę za przegląd, gaz i prowizję, po czym Misio radośnie pomknął na podwórko Pelego. Dodam tylko, że amortyzatory wyszły tak samo wzorowo i jedyne czego pan się przyczepił żeby naprawić to maglownicę, bo kierownica przy sprostowanych kołach była jakoś tak dziwnie w lewo ;P cała reszta o dziwo książkowo ;]

Zgon Torpedy

Na pewno słyszeliście nie raz o czymś takim wcześniej - jeśli ktoś jest nieuleczalnie chory, np. na raka, to długo się męczy zanim umrze, ale kiedy przychodzi ten ostatni moment, wszystko wydaje się jakby zdrowe - pacjent nie wykazuje już żadnych objawów, nic go nie boli, śmieje się, rozmawia z innymi, nawet jeśli wcześniej nie był w stanie poruszyć chociaż okiem. Takie rzeczy nie dość, że się dzieją, to mają na to swoje medyczne uzasadnienie. Takie cudowne ozdrowienie nie trwa jednak nigdy długo, a bezpośrednio po nim pacjent bardzo nagle umiera. Cóż, taka kolej rzeczy. Z Misiem niestety było podobnie...

Jako że już można było spokojnie jeździć bo Misio miał przegląd, po krótkiej wizycie u elektryka w celu podłączenia wentylatorów, patrzeniu Piotrusiowi i podłączającym na ręce, wentylatory ruszyły. Kosztowało to w prawdzie wyłącznik termiczny, nowy oryginalny za astronomiczną kwotę 32 złotych, jednak wszystko zaczęło działać już jak należy. Misio jakoś nawet nie specjalnie dawał się nagrzać, trzeba było spalić trochę benzyny i pokręcić go na 2-3 tys obrotów dłuższą chwilę, najpierw złapał temperaturę do M na wskaźniku, potem po pewnym czasie do R, i nad R się zatrzymał. Kolejne moje próby podgrzania go obrotami skończyły się na wskoczeniu raptem na O, po czym załączeniu obiegu wody... przewody zrobiły się gorące i temperatura znów spadła na połowę skali. On mi tak? To ja mu w gaz... z demonem w oczach cisnąłem gaz trzymając Misia na 3-3,5 tys rpm, nie miał wyjścia.. poddał się i nagrzał. Kiedy wskazówka weszła na literkę N, usłyszałem wentylatory. Radosny wysiadłem, popatrzyłem chwilkę jak się kręcą, a te nagle se odpuściły.. no to sobie myślę, fajnie.. zaraz ktoś dostanie ostrzegawczy strzał w tył głowy jednak. Nawet się ucieszyłem bo Piotruś stał na linii strzału, ale kiedy chciałem sięgnąć po pistolet, kątem oka zobaczyłem wskaźnik temperatury.. znów prawie połowa skali! Jakież było moje zdziwienie i radość z tak szybkiego zbicia gorączki =] Przeszło mi, poprawił mi się humorek od razu, Piotruś został się z koniecznością zapłacenia, a my z Pelem poturlaliśmy się do niego na podwórko. Jakże piękny jest dźwięk silnika z tego przedliftowego złomstwa, nareszcie przed spaleniem gumy obok jakiegoś wiejskiego cwaniaka w jedynej słusznej Tigrze można było mu najpierw zagrać =] Takie RAWRRRRRR! i heyah banana, siwo, bokiem, jak tylko się chciało, na benzynie to maleństwo potrafi wkurzyć :D

Z uśmiechami na gębach niczym dwa robiące kupkę kotki na środku pustyni, ja i Pele odstawiliśmy Misia do na podwórko, umówiliśmy się na następny dzień, że odbierze mnie Misiem z roboty, to zalejemy mu trochę gazu i uczcimy sukces partyjką w bilarda w zaprzyjaźnionym klubie METRO (reklama :P ). Gargamel podrzucił mnie do domciu, wszystko wyglądało tak jakby świat nagle nabrał kolorów. Nie do końca Torpeda, bo już bez śruby wyglądała na zdrową.

Następnego dnia, wyszedłem wcześniej z pracy (wtedy nie pisałem jeszcze opowiadania o Misiu więc nic mnie nie trzymało) co by sobie zobaczyć nadciągającą Torpedę pod firmę. Plan był prosty - zatankować i odpalić całą naprzód na bilarda. Jakie szczęście wymalowało się na mojej twarzy na widok Misia prującego w moją stronę, radośnie podskakując na dołach na odcinku specjalnym jakim była ulica na której pracuję - widok był tak malujący, że aż łezka zakręciła się w oku - Misio znów jeździł! Znów gromił szosy nie robiąc sobie nic z z ich stanu! Zasiadłem na miejscu drugiego pilota, starą tradycją jak odkąd tylko pamiętam zapiąłem pasy i wołamy: CAŁA NA PRZÓD! :D Nie trzeba było prosić, w Misiu pojawiła się na nowo ta iskierka życia którą miał wcześniej :)) Pomknęliśmy więc na stację zalać LPG. Podjechaliśmy, nawet facet który już od dawna przejawiał wyrazy lekko zgryźliwej acz nadal sympatii, wyraźnie ucieszył się na widok mojego maleństwa. Pyta ile, to mówimy oszczędnie, za 20zł wachy i za 30zł gazu ;] Zalano, zapłacono - czas w drogę! Zasiadłem, Pele odpaliło silniki, i mówi do mnie: "no to co, gaz? ;]" Na co ja przytaknąłem bez zastanowienia. Pele dodał kontrolnie gazu, przełączył przełącznik i... szok - Misio zadławił się obrzydliwie i zgasł. Popatrzyliśmy na siebie.. Pele kręci jeszcze raz, już na gazie. Hehehehehe... no i w sumie tyle. No cóż, nie to nie.. przełączamy z powrotem na benzynę, dzięki bogu zalana i jest czym jechać dalej. Hehehehehehe... Znów - hehehehehehe... osłupieliśmy. Głupio tak stać przy dystrybutorze, wysiadłem więc i popchnąłem półtorej tonowe zwłoki kawałek, żeby było gdzie próbować, może się zalał gazem (już różnie kombinowaliśmy), może co.. Misio się tylko głupio brechtał tym swoim unikalnym rozrusznikiem.. śmiał się i śmiał.. aż zdechł całkiem.. Siedzieliśmy wewnątrz blaszanego trupa jak dwa debile.

Rad nie rad, dzwonię do Piotrusia - nie tak dawno przecież kupił tą swoją śmieciarkę (sprintera znaczy) to nie ma rady, tak czy siak ktoś nas musi pociągnąć, bo nic z tego nie będzie - a śmieciarka ma hak...
Mniej lub bardziej szczęśliwie śmieciarka grasowała nieopodal - podjechał nasz nieulubiony Piotruś, zaczepił.. ciągnie nas.. jakiż to wstyd, wracać do Pelego na sznurku tą samą drogą, którą pół godziny wcześniej Misio śmigał sobie radośnie.. teraz trochę na luzie, trochę na biegu w nadziei że może jednak zapali, a przynajmniej żeby lekko ożywić martwy już akumulator. Po drodze jeszcze Piotruś chciał chyba zaszpanować (bo to przecież niemożliwe! Nie umiecie go zapalić i to wszystko!) zajrzał pod maskę, poruszał coś przy kablach WN, popatrzył, zrobił kilka mających wyglądać na mądre min, i pociągnął nas dalej..
Ja przez ten czas już nawet nie wysiadałem z Misia do samego domu Pelego. Miałem ochotę krzyczeć na cały świat, "dlaczego?" Te 20 lat jakie miał od grudnia to tak wiele? Czy nie mógł żyć jeszcze troszeczkę dłużej? Chciało mi się autentycznie wyć z żalu. Pele nawet się już ze mnie wyjątkowo nie nabijał, wiedział, że to nie będzie tym razem śmieszne. Nie dałem jednak rady i po raz pierwszy chyba zapłakałem nad Misiem... tym razem to już coś we mnie pękło..

Cały następny dzień byłem kompletnie spuchnięty z niewyspania, martwienia i od czasu do czasu chlipnięcia sobie w poduszkę. Dziwnie znalazło się w tym momencie całkiem duże grono osób w pracy, które nie potrafiły się nie martwić już na sam mój widok.. szczególnie dziękuje w tym miejscu Agnieszce, która za wszelką cenę chciała mnie wysłuchać i była ze mną w tej trudnej chwili w firmie, trzymając mnie z daleka od roboty i różnych osób, które nie powinny mnie tam oglądać w takim stanie...

Ouf farewell

Jedyne co tego dnia dałem radę zrobić w pracy, to tą stronę, zdjęcie przedstawia Misia za czasów jego najlepszego zdrowia. Przyszła mi poprzedniego dnia i brzmiała w głowie przecudowna piosenka, która już lata temu wyszła spod skrzydeł "Within Temptation" pt. "Our farewell", a każde jej słowo perfekcyjnie oddawało to co czułem po tej stracie. Kto nie słyszał utworu wcześniej, niech poszuka.. a kto nie zna języka niech spróbuje sobie znaleźć jakieś jej tłumaczenie. Ilekroć bowiem mam okazję przeczytać ten tekst lub posłuchać tej cudownej pieśni o Misiu, muszę uważać, czy nikt nie patrzy, bo trudno mi wtedy powstrzymać emocje.

Strasznie mnie bolało, że pomimo roku jaki ze mną był w różnych sytuacjach, to nie ja go rozbiłem, nie ja go zniszczyłem, nie ja go prowadziłem... a wszystko co się stało, było zbiegiem przypadków, oraz osobliwą jak się okazało zemstą Pawełka na Piotrusiu, który w między czasie Pawełka wykiwał na trochę kasy (jak to on z resztą ma w zwyczaju). Jest wojna, to zawsze są ofiary. Oto klasyczny przykład, kiedy w wyniku takich konfliktów cierpią niewinni... co im do groma zrobił mój ukochany Misio...?

Zgodnie ze słowami pani wyśpiewującej marsz dla Misia, jednocześnie czułem się jakbym stojąc nad nim stał nad łożem śmierci Misia, mając jednocześnie naiwną nadzieję, że jeszcze mogę się nim zająć, że jeszcze go uratuję.. że zobaczę go podskakującego radośnie i pewnie po naszych parszywych drogach.

Historia Torpedy dobiegła końca. Jej życie zgasło całkowicie. Nie miał już śruby, nie był już nawet Torpedą. Był moim pięknym Misiem, moim pierwszym samochodem. Postanowiłem sobie już na samym początku, że nigdy go nie sprzedam, że będę z nim na dobre i na złe do końca jego lub moich dni. Chciałem, aby był pierwszym członkiem mojej własnej rodziny... póki co, nie udało się.

Jedyne co pozostało, to przetransportować gdzieś zwłoki, gdzie ich nikt nie będzie bezcześcił.. ale to już inna historia, którą opiszę następnym razem...
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |23 Cze 2009|, 2009 22:23   Część dwunasta - klinika Lecha

Ostatnia droga Torpedy

Totalnie przybity, następnego dnia wylądowałem u Pelego zaraz po pracy. Trzeba było usunąć zwłoki spod ogrodzenia, bo leżały bezwładne na ulicy. Wsiadłem sobie do środka, naprawiany centralny zadziałał.. oparłem się wygodnie i zacząłem sobie rozmyślać... Miałem już wszystko gdzieś - starałem się po powrocie coś zrobić, żeby było lepiej, a pod nogi dostawałem na tej drodze tylko kłody. Z uporem maniaka sam siebie chyba chciałem oszukać, że będzie dobrze, że wyolbrzymiam tylko to co się stało, że to tylko samochód i przecież póki jest w jednym kawałku to nic takiego się przecież nie stało. Tym razem nie czułem już, aby faza zaprzeczenia (taki stan depresyjny) towarzyszyła mi nadal. Zaczęła się faza rozpaczy, a tego dnia kiedy przyjechałem po ciało Misia była już faza pogodzenia z rzeczywistością. Nie mogłem mimo wszystko pokonać żalu, że to się tak skończyło. Bo nawet jeśli da się go jeszcze jakoś odpalić, to po tym wszystkim co przeżyłem od momentu jego zobaczenia tam w szopie, ta jedna kropelka przelała we mnie szalę goryczy...

Od niechcenia przekręciłem kluczyk w stacyjce. Deska się zaświeciła, akumulator jakoś nie padł do reszty. Usłyszałem jak zwykle w tym momencie pompujący się hamulec. Wyłączyłem go.. włączyłem jeszcze raz, bo nie wiedziałem co, ale coś mi nie grało jednak nowego. Nie słyszałem dźwięku przekaźników, ani pracy pompki paliwa, a przy zgaszonym silniku dało się to usłyszeć zawsze.. z ciekawości przekręciłem kluczyk do oporu... hehehehe-hee-heeeee-h.. tym razem ten zwalniający śmiech mnie jakoś już nie ruszał - jedyne co wróżył to to co zwykle, morderstwo akumulatora. Ale nadal nie pasowała mi ta posępna jak gufer cisza z tyłu i w momencie kiedy powinny zadziałać przekaźniki pod maską. Przełączyłem kontrolnie przełącznik od gazu, popstrykałem przełącznikiem od pompki paliwa.. cisza, kompletna. Wygramoliłem swoje tłuste przeszczepy z Misia i zajrzałem pod maskę, aby się upewnić, że nie ogłuchłem od tego wszystkiego do reszty. Ale cisza była jeszcze cichsza...

Piotruś od pewnego czasu starał się mnie zmusić na przeróżne sposoby, żebym mu powiedział jak będę coś przy Misiu modził. Już od czasu kiedy z Pelem zdejmowaliśmy boczek szukając usterki centralnego, Piotruś aż piszczał żeby przyleźć i mnie pouczać. Może ja się i nie znam na niczym jak on uważa, a z Pelego jest (...) a nie kierowca, bo nawet jak nas Piotruś ciągnął to potem miał wielkie żale do Pelego co on wyprawia, chociaż to ja się z tyłu zastanawiałem co on próbuje tym swoim sprinterem zrobić najpierw rozpędzając nas do 40km/h a potem walił w hebel, czy chce jeszcze żebyśmy zapłacili za malowanie jego tylnych drzwi czy może po prostu jest na tyle zuchwały albo głupi..?

Nie dziwne więc, że nie miałem ochoty oglądać Piotrusia, tym razem to nawet nie miałem już ochoty prosić nikogo o poprowadzenie Misia. W ciszy wartej pogrzebu zaczepiliśmy linkę do Misia, drugi koniec za hak Gargamela. Bez zbędnych ceregieli, dogadywania się co i jak ułożyłem się wygodnie w Misiu, Pele wcisnął mi za tylną wycieraczkę trójkąta, z zapasową linką w razie czego powolutku zaczęliśmy ostatnią drogę Torpedy. Nawet bez wspomagania, po cichutku, Misio prowadził się jak panienka.. na zakrętach, na prostej, na torach.. Pele chociaż nigdy wcześniej nie ciągnął sam nikogo zrobił to tak wspaniale, że ani ja nie musiałem nic mówić, znaków żadnych dawać, ani on nie miał żadnych zarzutów co do mojego wyczucia tego co on robił. Tyle na temat mongolskiej teorii Piotrusia na temat tego, że nie damy sobie rady nawet tym ruszyć bez niego. Kij mu w oko i... no... każdy wie co jeszcze.

Przystanek: izba przyjęć. Misja: poładować.

Sam nie wiem co miałem w założeniu powiedzieć Lechowi, pod warunkiem, że w ogóle się do niego dotoczymy. Daliśmy radę, ale Lechu jakoś nie wyglądał na zadowolonego na widok linki. W skrócie opowiedzieliśmy Lechowi całą sprawę z gazem, tankowaniem itd. Podniósł maskę, podłączył prostownik - wierzył na słowo kiedy powiedziałem co się dzieje, więc pierwsze co postanowił go trochę podładować. Po dłuższej chwili i paru zakręceniach Lech stwierdził, że nie rozumie tego. Wszystko niby działa, a nie chce zapalić. Zerknąłem wtedy z ciekawości na przewód który przymocowany do cewki WN miał iść do zasilania pompki paliwowej, bo przecież ta nie pompowała paliwa, więc niby jak miał zapalić. Poruszałem sobie tą końcówką i stwierdziłem, że ona po prostu mi tam lata... po błyskawicznej konsultacji wzrokowej z Pelem, usłyszałem że jak poprzedniego dnia turlaliśmy się za Piotrusiową śmieciarką, to w trakcie tego przystanku ten mały idiota gmerał przy kablach, kopułce itd szukając powodu aby nam móc udowodnić, że to my jesteśmy zielone leszcze i się nie znamy na niczym. Pewnie się nie znamy na tyle, żeby dmuchać w pompkę dizla w celu zgaszenia silnika, ale takimi kretynami to już nie jesteśmy. Mały Głód (jak to zawsze mówimy na Piotrusia bo do złudzenia go przypomina) tak ruszał kabelkami, że ten jeden ułamał! Po chwili mojego nieprofesjonalnego gmerania, usłyszałem pompkę... Piotruś miał dużo szczęścia, że w tym momencie nie było go w pobliżu, bo przypuszczalnie poznałby nową definicję "dzwona", a przynajmniej zobaczyłby z bliska numer mojego wojskowego trepa. Ku naszemu zdziwieniu nagle Misio zapalił. Wprawdzie natychmiast zgasł, jednak dał pretekst do próby odpalenia go ponownie. To też się udało, oczywiście na benzynie. Lechu przyglądający się uważnie wszystkiemu swoimi lekko tępymi oczkami rzucił tylko: "no i widzisz, sam sobie poładowałeś"... pierwsze co zrobiłem, to wycałowałem Misia w kierownicę tak że aż krzyknął (ok ok, trafiłem w klakson :P ) Następnie zacząłem się śmiać jak dziecko z tego Lechowego tekstu.. "poładować".. taki termin to pamiętam z dzieciństwa jeszcze, zaraz po obaleniu komuny ;)

Pobyt w klinice i seria badań

Misio już raz na zawsze stracił swoje imię. Wyglądał tak żałośnie, że aż trudno to opisać. Lech ofiarnie zgodził się, że Misio zostanie na razie u niego na podwórku, a jak tylko skończy składać nowiutkiego VW passata, któremu jakimś cudem płyn z chłodnicy uciekał do baku, a sam bak ciekł, to zajrzy do naszego "pancernika" co i jak z nim w końcu jest. Poleciłem zobaczyć to jego palenie, zawieszenie, ręczny, dlaczego jedno koło przednie prawe jest praktycznie w nadkolu a lewe wysoko na 3 palce, co się dzieje z pompką spryskiwacza z przodu (która notabene nie działała od samego wyjazdu z szopy a elektrycy od chłodnicy nie potrafili jej nawet zlokalizować), oraz innych drobiazgach o których jeszcze pamiętałem. Lechu oświadczył że elektryki ani gazu nie będzie się czepiał, chyba że zobaczy coś wyjątkowo oczywistego.

Następnego dnia oczywiście ja i Pele postanowiliśmy odwiedzić Misia w szpitalu. Lecho wiedział już to i owo, z tego co zapamiętałem wymienił między innymi:
- świece OK, kable WN i cały zapłon cacy
- w prawym przednim kole sprężyna nie ma przynajmniej dwóch zwojów, tak na dole jak i na górze
- w lewym kole z przodu brakuje przynajmniej jednego zwoju
- klocki hamulcowe są grubości żyletek
- zaciski z tyłu do ręcznego nie nadają się do niczego, ale podjął by się naprawy lewego cylinderka.
- przeguby w stanie wskazującym na wymianę
- drążki maglownicy do wywalenia, brak osłon na nich (a to co zostało z nich wisiało na trytytki - patent Małego Głoda Piotrusia)
- prawe łożysko z przodu do wymiany
- pompka spryskiwacza rozsadzona (chociaż ja wody nie lałem nigdy, a zanim pojechała do szopy działała, nawet po mrozach u Pelego)
- tarcze hamulcowe generalnie ok, poza rdzą którą się zetrze samym hamowaniem i będzie ok
- uszczelka pod deklem rozrządu do wywalenia - lało się z niej niemiłosiernie
rdza tu i tam, która wyszła stosunkowo niedawno (wiemy gdzie)
- przewody, wiązki itd. w sporej części do zrobienia bo "musiał chyba na dnie wody jakiejś stać, żeby to tak załatwić" - bez komentarza..
- czy głowica jest szczelna miało się okazać później
- było podejrzenie ze jeden tłok pije wodę z chłodnicy, bo ubywało a silnikiem mocno rzucało i było wrażenie jakby palił na 3 a nie na 4 cyl
- na kanale okazało się, że ma katalizator jeszcze stary.. a obok drugi... ciekawe czyj to był patent tym razem? Małego Głoda bo oszczędził na kawałku wydechu a to akurat pasowało...? Jakoś nie przychodzi mi do głowy nikt inny..

Tak po krótce brzmiała wstępna diagnoza leżącego w śpiączce, dopiero co przywróconego ze śmierci klinicznej Misia. Zostało znaleźć, zamówić i kupić części.. i liczyć na to, że Lechu nie zedrze ze mnie jak z cygana. Przynajmniej wiedziałem że Misio jest blisko, że mogę go odwiedzić kiedy chcę, a Lechu nie ma żadnych "ale" jeśli tylko chciałbym popatrzeć co i jak robi, co sam zaznaczył.

Patrząc jeszcz za siebie, oddaliliśmy się jak zwykle dymiącym na czarno i piszczącym niemiłosiernie paskiem klinowym, klekotem Gargamelem, najpierw do mnie do domu, potem Garguś podymił sobie spokojnie do swojego domku.

...this is NOT our farewell!

Kilka następnych dni zeszło na szukaniu części oraz zaglądaniu do Misia. Przez ten czas też starałem się jakoś wymyślić nowe imię dla niego, gdyby jednak Lechowe zabiegi tchnęły w niego jeszcze jedno życie. Kompletnie nic mi nie przychodziło do głowy.. miałem ochotę go nazwać Pancernik, ale powiedziałem o tym imieniu Misiowi podczas kontrolnego odpalania u lecha, i w tym momencie zgasł sam z siebie się zadusił ;P wnoszę więc po tym, że mu się nie podobało.. :P fakt, to nie jego wina, że swoim kierunkowskazem zmasakrował pół mercedesa i faktycznie, nie należało się z tego śmiać :P

Siedziałem sobie wieczorkiem na fajku z siostrą, zarzuciłem temat o imieniu dla Misia. Bo Misio to tak dla nas, znajomych i przyjaciół, ale oficjalnie nie miał już imienia zgodnego z przeznaczeniem i dobrze związanego z samym nazywanym. Ona w którymś momencie mojego wywodu mówi mniej więcej tak: "no boże, ale ty jesteś głupi - wall-e go nazwij, przecież on jest tak samo kochany i to samo go spotkało, a nawet kolorem i wiekiem pasuje". No wryło mnie w glebę.. pierwszy raz w życiu chyba przyznałem siostrze rację, że jestem głupi debil, a nie da się ukryć że usiłowała mi to udowodnić odkąd tylko umiała mówić, czyli jakieś 25 lat ;P
Waste Allocator Load Lifter - Earth class. W skrócie WALL-E. Tak, pasowało idealnie.. nawet wspominając cały bagażnik po brzegi wypchany śmieciem i częściami, które potencjalnie mogły się przydać w klinice Lecha.

Następnego dnia siostra jechała ze szwagrem na bibę ;P znaczy się no, na wycieczkę.. ale zadzwoniła do mnie przed samym wyjazdem, że właśnie byli z "mężem" w kauflandzie na zakupy przed wyjazdem i przy kasie w opakowaniu z bateriami była mała figurka wall-e'go.. kocham ta bajkę i kocham mojego Misia, MUSIAŁEM mieć tą zabawkę.. kiedy trzymałem ją w rękach i wspominałem sobie jedną z ostatnich scen filmu, wiedziałem już - to jeszcze nie koniec. Jeszcze misio stanie na koła, jeszcze pojedzie na zlot FST o którym i ja, i on na pewno też, marzyłem odkąd tylko zakochałem się w tym samochodzie. Misio, mój Misio. Pokażemy jeszcze razem wszystkim, co potrafi. Będę teraz go strzegł jak oka w głowie, nie oddam więcej w niepewne ręce, a już na pewno wiem, dlaczego samochodu i kobiet się nie pożycza.. i to dokładnie w tej właśnie kolejności.

Leczenie zaczęło się nie dawno, trwa nadal i pewnie jeszcze trochę zejdzie zanim Misio odzyska pełnię sił, ale nie spocznę, póki nie udowodnię mu, jak bardzo go "kocham". Opis napraw i szczegóły poszczególnych małych i dużych chorób Misia to temat na następną historię..
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |28 Cze 2009|, 2009 13:16   Część trzynasta - The judgment day

Dzień sądu

Któregoś jak zwykle pięknego i jednocześnie parszywego dnia stwierdziłem, że wyjdę sobie na parking przepalić Misia odrobinkę, co by nie zapomniał jak smakuje nagrzany olej i poczuł tarcie na łożyskach i innych ruchomych jeszcze mimo wieku acz starych kościach.
Wychodząc z domu śmiałem się sam do siebie, bo przypomniało mi się jak Pele zadzwonił do mnie i z zimnem w głosie stwierdził, że jak jechał niedawno gdzieś po mnie, to potrącił kota. Zrobiło mi się nieszczególnie, bo dopiero co przecież przeprowadzaliśmy wysoce profesjonalny montaż całkiem ładnego zderzaka z przodu, a ten znowu w coś walnął. Pytam więc spokojnie, jakiego kota? Na co Pele po krótkim namyśle odpowiada: "no taki.. ja wiem, z metr sześćdziesiąt..?" Myślałem że go zamorduję, a po chwili zastanowienia nad sensem tej odpowiedzi, że po prostu zejdę ze śmiechu, a ten szatan się cieszył, że wyszukał kolejny wyrafinowany sposób aby mnie zrobić w jajo, co nie było takie łatwe.
Po ostatnich przebojach z umieraniem praktycznie na moich rękach byłem już bardziej odporny na żarty Pelego. A on potrafi mi dowalić z grubej rury.. potrafi... już z braku nowych pomysłów posunął się dość daleko w swojej wrodzonej genetycznie perfidii i kiedy praktycznie byłem gotów zabić każdego kto tylko przyłożył śmierdzący palec do stanu Misia i jednocześnie z trudem powstrzymywałem emocje, Pele stwierdził że zna bardzo dobry zakład, gdzie zajmą się Misiem. Zaczął mi tłumaczyć, że to nie tak daleko i nie będzie problemu z przeciągnięciem go tam na lince, a to taki warsztat, w którym zajmą się dosłownie każdym samochodem. Pele widząc świeczki w moich oczach i naiwną ciekawość, na moje pytanie "że gdzie niby?" Odpowiedział, że tuż nie daleko za rondem, tam gdzie kupowałem klamkę...
Kiedy dotarło do mnie o którym złomie mówi, on już zdążył uskoczyć... a cios wymierzony Misiową śrubą leżącą obok mnie na tylnej kanapie byłby co najmniej śmiertelny...

Zadowolony i ubawiony niedawną sytuacją z kotem rozmyślam sobie tak i idę na parking, już trzymając pilota żeby dać Misiowi znać, że nadchodzę. No i tak idę.. patrzę gdzie ten rupieć stoi, nie widzę.. no to wracam się, poczułem się trochę jak roztargniony, że zapominam gdzie zostawiam własny samochód. Raz zostawiałem go na dużym parkingu pod blokiem, a raz na mniejszym obok śmietników - a docinki Pelego żeby go tam nie zostawiać, bo jak przyjadą śmieciarze to wywiozą bo pomyślą, że wyrzuciłem jakieś graty duże na śmietnik - tam po prostu nie trenowały dzień w dzień L-ki, a taka blondi trenując parkowanie ucieknie razem ze swoim trenerem w razie walnięcia w czyjeś auto, więc wolałem aby to nie był Misio i kiedy tylko się dało, zostawał pod śmietnikami.

Lekko ogłupiały dreptam sobie pod śmietniki. W pewnej chwili poczułem się jak idiota - nie ma go jednak tam :/ Albo jeszcze byłem zaspany albo wypiłem za mało kawy.. no nic, wracam się na duży parking, śmiech mi przeszedł całkowicie kiedy to stwierdziłem ewidentny brak Misia w zasięgu wzroku. Tym bardziej, że w miejscu w jakim zawsze go zostawiam nie stało nic dużego, co zasłoniłoby mimo wszystko niebagatelnych rozmiarów landarę.
Stoję, nie wierzę w to co widzę. A raczej w to czego nie widzę.. pierwsze co to tępy krzyk "NIEEEE!", jakby to miało coś zmienić.. wyrwałem do domu, wpadłem do pokoju jak bomba. Szukam telefonu, co będzie to będzie, dzwonię na policję... Widziałem nie tak dawno film pt. Tranformers, śmieszna bajka w sumie, potem śmiałem się z siostrą jeszcze, że Misio pewnie też sobie tam biega gdzieś po nocy jak nikt nie widzi. Tym razem już jednak nie było mi do śmiechu ani żartów, bo zawsze wracał rano.. tym razem go nie było. A sam ode mnie na pewno nie uciekł.

Przyjechała niebieska władza państwowa rasy "prewencja", tym razem bez czteronogiego kolegi. . Bez większego przejęcia i jakby mieli za dużo czasu, zaczęli mnie wypytywać czy mam prawo jazdy, czy dowód zakupu, dlaczego dowód rejestracyjny ma wbite TAXI itd.
Spisali co mieli spisać, oczywiście "tak, zajmiemy się tym tak szybko jak to możliwe" i spacerowym krokiem poszli sobie robić swoje.
Siedziałem jak porażony prądem - tyle męki o Misia, tyle nerwów, tyle napraw, tyle kasy, serca i wszystkiego razem z jedyną energią życiową jaka jeszcze we mnie pozostała, wszystko to poszło w utrzymanie, ratowanie i przepraszanie Misia.. a jego nie było..

Układałem sobie różne scenariusze, że może gdzieś leży już w rowie, może właśnie ktoś w myśl żartów Pelego bawi się gumówką robiąc z niego cabrio, albo po prostu ktoś nie miał czym wrócić do domu i wziął sobie darmową taksówkę i gdzieś ją zostawił nie zdając sobie nawet sprawy że właśnie zabił kogoś psychicznie :( ile to razy się słyszy, jak komuś ukradną ścierkę tylko po to żeby się wyżyć, bo fajnie tak na tył napęd sobie powariować, a to stare i i tak nikt nie będzie tego w nieskończoność szukał to i ryzyko niskie z takiej kradzieży :(

Puściły mnie w końcu nerwy. Całą sobotę kiwałem się na krześle, gapiłem w ścianę, w zdjęcia Misia, rozmyślając jak to by było, gdybym założył jakiś prosty immobilizer, zdjął jakiś kabelek przezornie, albo nie wiem jeszcze co.. kiedy skończył się szok, nabrał żal. Miałem ochotę się pociąć.. ryczałem jak dziecko, darłem się na wszystkich i wszystko, strzeliłem swojemu psu takiego kopa, że odbił się od sedesu. Jeszcze wszyscy zaczęli się na mnie drzeć, że co ja wyprawiam, bo to tylko samochód - oni nie potrafili tego zrozumieć, a po tym co Wam napisałem do tej pory o Misiu, jesteście bardzo małą garstką istot na tej planecie, którym postanowiłem to wszystko opowiedzieć, tak aby Misio miał swoją własną historię, aby świat wiedział, że taka maszyna istniała...

Nie mogłem sobie ze sobą dać rady, najadłem się tabletek uspokajających i późnym już, sobotnim popołudniem, postanowiłem się położyć spać, żeby nie zrobić czegoś głupiego.. bo razem z wzbierającym żalem i chęcią zabicia złodzieja w sposób jakiego pozazdrościłby mi sam Stalin, nachodziły mnie też myśli samobójcze..

Zmęczony nerwami, płaczem, całym dniem rozmyślania i osłabiony prochami, cały spuchnięty zasnąłem..
Spałem tak do samej niedzieli. Zbudziłem się rano z takim bólem głowy, że żaden kac nie mógł się temu równać. Było jeszcze wcześnie, wstałem nie dowierzając w to co się dzieje.
Poszedłem sobie do kuchni, wziąć wodę do popicia ibupromu. W kuchni jak zwykle krzątała się moja mama, zbierała się do kościoła. Na mój widok aż zbladła. Nie wiedziałem jak wyglądam po tej nocy, ona była pierwsza, która to zobaczyła. Nadal nie mogłem się pogodzić z tym co się stało. Popiłem sobie proszka, a mamusiek do mnie z idiotycznym pytaniem: "co się stało?". Odsyknąłem wiadomo co, bo pytanie było co najmniej bezczelne. Powiedziałem, że "jakby tobie dom okradli a ja bym zapytał na drugi dzień co się stało, dostałbym po łbie i byłoby to jeszcze za mało, więc niech nie robi ze mnie idioty". Mamusiek postawił oczy w słup, patrzy na mnie jak na zjawę - dalej pyta o co mi chodzi? Tym razem to mnie wryło, "no jak to o co, nie pamiętasz?" Ona dalej nie wie..
Wróciłem lekko ogłupiały do pokoju, usiadłem. Patrzę na komputer, niedziela. W pewnym momencie stwierdziłem, że ostatnie co robiłem to pisałem poprawki do systemu galerii dla jednego klienta i położyłem się późno spać, a komputer był włączony całą noc właśnie z tego powodu..
Tak przerażającego snu nie miałem nigdy w życiu, w którym śniło mi się wszystko z takimi szczegółami, oraz w którym to położyłem się spać jako w sobotę, po to aby wstać w niedzielę i dalej myśleć, że to się dzieje... a wszystko obok było tak samo realne jak wtedy kiedy kładłem się spać, z mokrą poduszką od łez i wilgotną od potu pościelą.. jeśli najedliście się po tym odcinku nerwów i złości, to wyobraźcie sobie jak długo dochodziłem do siebie dziękując Bogu, że to wszystko to jednak nie prawda.. że Misio jednak jest ze mną i tak naprawdę nie stoi przecież u mnie, tylko u Pelego..
Ostatnio zmieniony przez Micro |4 Lip 2009|, 2009 15:00, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Micro
[Usunięty]

Wysłany: |16 Sie 2009|, 2009 19:40   Część czternasta - złamana łapa tygrysa

Rehabilitacja

Misio spokojnie czekał na wyzdrowienie w klinice Lecha. To stał, to wisiał na wyciągu.. starałem się go oczywiście w miarę możliwości odwiedzać tak często jak to było możliwe. Czasami Pele miał mnie już lekko dosyć, bo ciągle zawracałem mu gitarę, że "ej, chodź do Misia" :P
Opłaciło się.
Misio był coraz zdrowszy, stan jego określono jako stabilny. Wiadomo, że będzie żył, z dnia na dzień stan się poprawiał. Oczywiście do wyleczenia zostało jeszcze trochę rzeczy, jednak po tym pobycie mój ukochany WALL-E otrzymał parę nowiutkich części zamiennych:

- nowiutkie sprężyny przednie
- nowe klocki hamulcowe
- zaciski tylne (tu wielki ukłon w stronę ford2fast, który dostarczył świetnie odnowiony komplet)
- 2 nowe przeguby i kilo smaru ;]
- nowiutkie drążki maglownicy i końcówki
- nowe prawe przednie łożysko
- prześliczna nowiutka pompka do spryskiwaczy z przodu (kolejny Allah dla ford2fast :) )
- dwie nowe lśniące, wentylowane tarcze z przodu =]
- nowa uszczelka pod dekiel zaworów
- komplet nowych wkładek (wszystkie zamki)

Nie omieszkaliśmy oczywiście naprawić hamulca ręcznego, skoro przyszły nowe zaciski. Pojawił się przy tym mały problem, ponieważ jeden odpowietrznik przeciekał w nowym zacisku.. okazało się, że jakiś gamoń go rozwiercał, nie było siły żeby go szczelnie zakręcić. Ale co to dla Lecha - popieścił lewy zacisk swoimi magicznymi specyfikami, pokręcił, poczyścił i nie dość że zruszył cylinderek, to jeszcze się okazało że zaczął całkiem ładnie pracować :) Założyliśmy więc jeden regenerowany i jeden stary po naprawach Lecha.
Wymieniliśmy też płyn hamulcowy na nowy, nie droga sprawa, a czuję się z tym wiele lepiej, jak i zapewne Misio. Wkrótce wymiana płynów ustrojowych obejmie również płyn chłodniczy (pewnie jak znam siebie to na prestone'a) i zastanawiam się nad skrzynią biegów.. ale wiadomo, nie na raz.

Podczas gdy Lechu zabawiał się zawieszeniem, ja przy okazji uparłem się na szyberdach - postanowiłem, że Misio będzie miał elektryczny szyberek. Tu po raz kolejny z odsieczą przyszedł ford2fast - dostałem ładny komplecik z obudową i "komputerkiem", przyturlałem się do Lecha - on robił swoje, ja wlazłem do Misia i zacząłem swój mongolski montaż.
Ile przy okazji wymyłem rdzy z prowadnic dachu, to moje.. naszorowałem się tego jak głupek, ale opłacało się. Po spaleniu 2 bezpieczników :): , profesjonalnej mongolskiej rzeźbie w przewodach w dachu, regeneracji przełącznika (który wiedziałem z góry że był padnięty), wyszorowania plastiku i "komputerka" złożyłem wszystko do kupy. Mała regulacja pozycji dachu względem wyłącznika na zębatce przy silniczku i... jak to powiedział Wall-e: "TADAAM!" Misio ma nowiutki szyberdaszek na pstryczek hehe (prawie jak ghia :D )

Lechu nie był zbyt zadowolony, jak przytaszczyłem 2 nowe zderzaki :P doskonale wiedział że szykuje się rzucanie mięsem, szczególnie z tylnym zderzakiem spodziewaliśmy się sporo zabawy. Ale, żeby Lechu nie narzekał że tylko on robi :P poświęciłem 2 dni na wyczyszczenie i wypolerowanie nowych zderzaków. Kolor czarny, połysk, też zanabyte na forum FST :) Śliczne, lśniące zderzaczki zamontowano do Misia - trzeba było też wyciąć otwór na wlew gazu, ale z tym lechu sobie też poradził prawie z zamkniętymi oczami - zrobił naprawdę dobrą robotę.

Z tej całej radości jaką miałem z tej całej roboty przy Misiu, tak się bawiłem szyberdachm, że... zarżnąłem akumulator :): Trochę siara była, jak przyszło do zapalania a on się nawet zabrechtać głupio nie chciał :P 5min pod prostownikiem załatwiało sprawę, na tyle żeby go chociaż bez problemu odpalić. Jazdy oczywiście na benzynie nie było jeszcze, ale przynajmniej palił na tyle aby zajechać do gazownika i zobaczyć co się dzieje z instalacją..

GazMen

Z relatywnie sprawnym acz niedotartym jeszcze dobrze zawieszeniem, Misio został wstępnie wypisany z kliniki Lecha. Mógł się już turlać o własnych siłach! Byle jak, ale jeździł - z otwartym do końca przepływomierzem i odłączonym EBJ trudno się było spodziewać cudów, ale Pele znalazł na to swój mongolski sposób - wysokie obroty :D Sam się menda cieszył, chociaż się do tego nie przyzna - nie mógł sobie odpuścić tej frajdy ponownie, i przypiłować Misia do 4-5k rpm... dźwięk jaki przy tym wydaje ten silnik może przyprawić o... hmm.. powiedzmy nagłe uderzenie fali entuzjazmu, która nie kończy się na sucho :P słychać tę MOC ohaca :D no dobra, tylko słychać :P ale i tak dźwięk jest wypasiony :D

Warcząc sobie radośnie i podskakując jak kiedyś po tych przeklętych dziurach, doturlaliśmy się do gazownika. Umówiliśmy się, powiedzieliśmy jakie mniej więcej ma objawy, gościu kazał przyjść za parę godzin.

Czekając sobie na mieście na gazmena, powspominaliśmy w między czasie niedawną akcję wymiany wkładek zamków w Misiu. Akcja była bardzo sprawna, ponieważ przed robotą zaopatrzyliśmy się w najpotrzebniejsze rzeczy i narzędzia (Carlsberg, kiełbaski, grill, fajki, jakiś węgiel.. aha no, i wkładki). Mały tutorialik z relacją zamieściłem na forum - szczerze spodziewałem się że będzie to trudniejsze. Wbrew temu co mendził Mały Głód (że po co wam to, naprawcie po prostu jeden kluczyk, na co wam koszty, dajcie se spokój) lub ogólnie większość która uważała że pcham niepotrzebnie forsę w samochód (bo co mi przeszkadza skoro mam pilota i tak), nie byłoby mi do śmiechu niedługo po tej wymianie, kiedy to miało miejsce pewne wydarzenie w Misiu późnym wieczorem.. ale o tym później, bo musieliśmy teraz odebrać Misia od gazmena :P .

Przyszliśmy, facet sam zadzwonił że można już zabrać. Obawiałem się w sumie czy wystarczy mi pieniędzy, bo przez telefon gościu wspomniał o wymianie instalacji... myślałem że po prostu źle zrozumiałem, ale jednak nie.. Facet wygotował parownik, porobił tam przy nim te swoje czary, znaczy się - regeneracja.. mówił że był totalnie zapchany [cokolwiek to znaczyło]. Wymienił też wszystkie przewody, założył nowe przekaźniki itd, no w sumie to poza parownikiem wymienił wszystko z filtrem i układzikiem "auto" włącznie, bo nigdy mi to na przełączniku nie działało (nie jest to sekwencja, więc było albo gaz albo benzyna, a ten trzeci tryb startu na benzynie i przełączeniu na gaz nie działał nigdy). Odpaliliśmy go, facet powiedział co tam i jak przekręcić i gdzie żeby sobie go doregulować, no i przyszła najstraszniejsza część... zapłacić... jeszcze straszniej się poczułem, jak facet zaśpiewał cenę - spodziewałem się przynajmniej 300zł, a ten chciał 150... nie dociera do mnie nadal za co dostaję tyle fory, no ale w zasadzie to tylko mam się z czego cieszyć, bo po mojej regulacji i przejechanych grubo ponad 300km w mieście Misio spalił raptem 9 litrów gazu na setkę! Wydaje mi się to trochę nie możliwe... bo nie jest skręcony tak, że się wlecze i muli, wręcz przeciwnie, chciałem znaleźć kompromis pomiędzy dobrym startem a ograniczeniu RPM dla Pelego, co by go nie dusił za bardzo ;P Więc to dziwne, bo zbiera się bardzo ładnie, startuje jak strzała, spokojnie bez proszenia buja się 130km/h a mimo to pali 9l.. pewnie zepsuty ;P zalałem 10l gazu żeby się przekonać czy faktycznie przejedzie na tym setkę, jeszcze z połowa została, okaże się :P

Zmasowany atak entuzjazmu

Któregoś radosnego dnia odebrałem na forum PW od hexx. Kto ją zna, doskonale wie ileż to dziewczyńsko ma energii.. zgadaliśmy się, że przyjedzie po felgi do mnie do Zamościa, bo upatrzyła sobie takie ładne do swojego scorpio, a moja rola polegała na tym abym znalazł typa, pojechał do niego, ocenił czy jest po co jechać i porobił fotki - zadanie wykonałem, felgi były całkiem ładne poza jedną leciutko zarysowaną. Opłaciło się, ponieważ wizyta hexx była bezcenna.

Parę dni wcześniej urządziliśmy sobie z Pelem małą.. hmm.. powiedzmy libację :P nabraliśmy piwka, i postanowiliśmy sobie obalić to w Misiu na tylnej kanapie :D nasłuchaliśmy się radia, wypiliśmy kilka piwek, wygodnie, wesoło, Pele ma tak długie przeszczepy, że bez problemu bawił się nogą przyciskami szyberdachu z tylnego siedzenia.. no ogólnie pośmiali my się, pożartowali, wyjarali z pół paczki fajek.. bardzo osobliwa impreza, było bardzo wesoło i miło, tylko nie pomyśleliśmy o jednym małym drobiazgu...

Pojechaliśmy z Pelem zgarnąć hexx i Staszka, Pele pojechał Gargamelem bo startował od siebie. Zgarnęliśmy felgi, transakcja była bezproblemowa, czasu trochę zostało, to pojechaliśmy do mnie zaprezentować Misia :D Jakisz był wstyd, kiedy się okazało że Misio się zbuntował i stwierdził że strzeli sobie focha i nigdzie nie pojedzie... akumulator zdechł do tego stopnia, że nawet nie zażarzyły się kontrolki na desce... plama jak nic.. próbowaliśmy go przeciągnąć hexx'owym maleństwem, ale nic to nie dało.. pierwsze odwiedziny kogoś z forum i taki FAIL :| Pele oczywiście się uśmiał, poczuł chwilową wyższość Gargamela nad Misiem, niech mu będzie.. wyciągneliśmy akumulator, Pele nie przyznając się za bardzo do powodów tej "awarii" zabrał akumulator do siebie na Majdan, miał wrócić i razem mieliśmy pojechać na grilla.

Dziękowałem sobie, że nie posłuchałem wszystkich przeciwników wymiany zamków w Misiu.. byłby płacz wtedy, oj byłby.. w sumie to nasza wina, bo robiąc sobie z Misia kilkugodzinną melinę zabiliśmy sami ten akumulator, który to przecież przez 4km jazdy po ładowaniu u Lecha nie miał szans dojść do siebie.. no cóż, nasza wina. Na domiar złego Pele musiał pojechać gdzieś, bo rodzice go przyblokowali z akumulatorem i w ogóle wyszła z tego jakaś mongolska historia.. w każdym razie Pele niestety się od nas odłączył i wsiąkł na dobre. Szkoda, bo spontaniczny grill z hexx i Staszkiem był co najmniej zajefajny - bardzo mi miło się spędziło ten czas, myślę że Towarzystwu też. Było też kilka fotek, niestety ja nie wyszedłem na nich zbyt wyraźnie bo mieliśmy mój badziewny aparat, ale kilka się udało i niebawem umieszczę je gdzieś na forum przy okazji opowiedzenia bardziej szczegółowo tej bardzo miłej dla mnie wizyty.

Ostatnie opatrunki Wall-e'go

Misio mimo ostatniego focha zaczął się sprawować bardzo dobrze. Tym razem ładowanie było do pełna, autko przegonione po mieście dosyć dobrze, hamulce ułożone. Bardzo ładnie staje dęba z nawet większych prędkości.. kocham go za te 4 tarcze jednak. Nawet bez ABSu nie za bardzo jest się czego bać przy kontrolnie-awaryjnym hamowaniu. Poza tym, na całe szczęście, Misio pozostał sobą. Nadal poddusza Pelego pasami (jakkolwiek rzadko, to jednak zawsze wtedy kiedy Pele zaczyna się z niego nabijać - standardowy chwyt za gardło w stylu "luubisz to suko"). W zasadzie, gdyby nie to, że ten zbieg okoliczności jest bezbłędnie odpowiedzią na docinki Pelego, pewnie zastanowiłbym się, czy to nie jakaś usterka. Ale jednak nią nie jest.. Misio po prostu słyszy że on się nabija i jak inaczej może go upomnieć...? Co ciekawe, tylko Pelego podduszają wtedy pasy, a mnie jakoś nigdy :):

Zabraliśmy kilka gratów ze zwłok Scorpio, z którego hexx brała felgi, aby uzupełnić pewne braki Misiowi. Takie w sumie drobiazgi w stylu gimki na przełącznikach nawiewu, zielone żaróweczki, plastikowa listwa w bagażniku przy rygielku, i inne pierdółki. Takie już powiedzmy końcowe szlify z tego co możemy zrobić sami.

W zasadzie do zrobienia zostały już tylko 3 rzeczy:
- usunięcie rdzy z kilku miejsc + reperaturka nadkola, potem wiadomo podmalówki
- pranie tapicerki
- wymiana mechanicznych części zamknięć drzwi (problem z jakim się od miesiąca borykam to znalezienie torx'a pasującego do grzechotki, bo tak się zapiekły te śruby że nijak nie da się ich odkręcić) co by się zamykały normalnie, a nie kłapiąc jak za teściową.

Koniec końców Misiaczek jest praktycznie zdrowy - układ hamulcowy działa rewelacyjnie, kierowniczy tak samo, motor chodzi jak należy (pali z pierwszego kopa tak z gazu jak i z wachy, na gazie jeździ znów jak dziecko), poza blacharką na nadkolu i progu nie ma się czego czepić. I tak według mnie powinien wyglądać sprawny samochód w tym wieku - ma hamulce, zdrowe zawieszenie i układ kierowniczy, zdrowy motor. Po co mu więcej?

Tak więc co było w zasięgu mojej bardzo mimo wszystko płytkiej kieszeni zostało zrobione. Końcowy bilans kosztów części, paliwa i robocizny wyniósł nie całe 1200zł. W tym już szyberek, zderzaki i inne moje fanaberie, potrzebne tylko mi do własnej i Misia satysfakcji i osobistego spokoju.

Złamana noga się zrosła

Misio był jak tygrys ze złamaną łapą. Chwilowo bezbronnego usiłowano zabić, ale się nie dał. Teraz łapa się zrosła i znów jest groźny.
Może dla wielu z Was to tylko stary "ohac", bo przecież z kury orła się nie zrobi. A mi nie jest potrzebny BOA, pakiet rs ani skóra w środku. Wszystko czego oczekiwałbym od swojego samochodu jest w Misiu. Jeździ, jest sprawny, części do niego są śmiesznie tanie, większość rzeczy można w nim zrobić samemu, ma relatywnie duży silnik, pali mało, jest makabrycznie pojemny, niesamowicie wygodny, pięknie się prezentuje i nie jest wieczną skarbonką. Jedyne czego mi w nim tak naprawdę brakuje to uchwytów na kubki :P cała reszta jest.

Tak jak mu obiecałem, przywróciłem go do życia. Wprawdzie mi się finansowo nie przelewa, mam jeszcze 2 tygodnie do wypłaty a suma dostępnych środków na kontach i w kieszeni nie przekracza 50zł... ale nie wiem jeszcze jak dotrwam w ten sposób do wypłaty, ale dam radę. Opłaciło się, piękna limuzyna jest na parkingu i nie ma już strachu, że coś się urwie, zacznie stukać, czy że w razie czego gdyby się okazało że jest potrzebna do nawet dłuższej trasy, ani na chwilę nie trzeba się wahać czy można nim pojechać.

Dzisiaj Pele bierze Misia jak chce zawieźć gdzieś swoją dziewczynę, a Gargamela zostawia w domu albo na podmiankę u mnie na parkingu. On to nazywa trochę inaczej, ale obaj wiemy, że się lansuje.. chce wozić swoją kobitę prawdziwą limuzyną, bez względu na to jak i dlaczego pod każdym względem jego samochód jest przecież najlepszy ;)
Nie tylko Pele chce pożyczać Misia. Teraz coraz częściej słyszę takie prośby. Ale jak wszystkim wiadomo, kobiety i samochodu się nie pożycza. Pele jest wyjątkiem, ponieważ uczył się nim jeździć od samego początku i mimo wszystkich docinek włożył w niego bardzo dużo serca i czasu, czasami finansował pewne rzeczy, a przecież nie musiał. Poza tym, jest moim najlepszym przyjacielem i musi wiedzieć, że w razie czego może na mnie liczyć w każdej sytuacji. Tak więc mimo, że nikt poza mną i Pelem nigdy nie usiądzie w tym samochodzie na fotelu kierowcy, to celem życia Misia zawsze było i nadal jest to, że ludzie potrafią o niego poprosić i zawsze potrafi ich sobą zadziwić - a to największy komplement dla tego samochodu jaki mogę sobie wyobrazić.

O to właśnie chodziło.

koniec :)

Opowiadanie dobiegło końca, przynajmniej na razie.
Dziękuję wytrwałym, którzy przebrnęli przez te nieudolne wypociny i moderatorom za nie strzelenie mi za to bana :P

W dalszych częściach ograniczę się przypuszczalnie do mniej wylewnych opisów i zamieszczę dużo zdjęć, bo tych się nazbierało przez ten czas już dużo.

Dziękuję jeszcze raz za uwagę i życzę wszystkim aby ich skorpioniaste samochody sprawowały się jak najlepiej i jak najdłużej, oraz żeby nigdy nie spotkało ich to, co Misia.
Ostatnio zmieniony przez Micro |17 Sie 2009|, 2009 08:20, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Jankes
[Usunięty]

Wysłany: |11 Lip 2010|, 2010 09:29   

No i co, kolejnych odcinków powieści sie nie doczekamy?? ;)
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  
Copyright © by Ford Scorpio Team

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group